BEZ
POCZĄTKU I BEZ KOŃCA.
1
Popatrzył z zazdrością
na panoszące się szczury. Zarozumiałe, zerkają na niego z
pogardą. Wyczuwają instynktownie swoją wyższość
nad nim, więźniem. Kraty nie ograniczają ich wolności. Kpią ze śmierci.
Kolejny dzień, taki jak
poprzedni. Dni układające się w tygodnie, tygodnie w miesiące,
miesiące w lata. Długie godziny upływały leniwie i z niechęcią,
jakby znudziło je nieustanne wyznaczanie czasu. Każda minuta
mówiła, że nie ma nadziei na jakąkolwiek zmianę. ,,Ach! –
kołatały się w duszy wciąż te same, uporczywe westchnienia –
skończę ze sobą,... skończę... ".
Ciszę
przerwał dobiegający z korytarza odgłos ciężkich kroków i
brzdęk pęku kluczy. Spojrzał w kierunku stalowych drzwi więzienia.
Strażnik otworzył z trzaskiem zasuwy i pchną skrzypiące, grube
drzwi. Był potężny, tak jak wszyscy rycerze króla Mel. Jego ręka
w skórzanej rękawicy, zaciśnięta na trzonie płonącej pochodni,
wyglądała jak stalowa obręcz wzmocniona nitami.
Wychodź ! –
powiedział spokojnym, ale stanowczym tonem.
Galliot
chwiejnym krokiem powlókł się w kierunku wyjścia. W blasku
pochodni, gęsto rozmieszczonych na ścianach szerokiego korytarza,
zobaczył poszarpane szczątki swego, niegdyś wspaniałego, stroju.
Bogate, skórzane buty przypominały teraz popękaną i wypaloną
słońcem ziemię.
Strażnik
włożył pochodnię do otworu w ścianie i podążył w kierunku
potężnej bramy, widocznej na końcu korytarza. Drewniane
ożebrowania podtrzymujące strop nasuwały skojarzenie z wnętrzem
wypatroszonego wieloryba. Więzień nie miał odwagi pytać co go
czeka na zewnątrz. Szubienica, gilotyna, wymyślne narzędzie tortur
obiecujące powolną śmierć?
Mijając po
drodze ciemne otwory w murze, kryjące w głębi szczelne, więzienne
drzwi dotarli wreszcie do wyjścia. Strażnik chwycił rygiel i
otworzył wielkie wrota. Natychmiast potężna fala złotego światła
wlała się do środka i przyćmiła blask wszystkich pochodni w
korytarzu. Galliot zasłonił twarz. Przyzwyczajone do mroku oczy
oślepiło przez chwilę silne światło słoneczne. Było już
południe. Ciepły powiew otulił jego zziębnięte ciało. Podwórze,
otoczone dookoła drewnianymi chatami emanowało idealną czystością
i wojskowym porządkiem. Na lewym skrzydle placu stało rzędem
kilkanaście koni podwiązanych do belki. Na ich grzbietach lśniły
w słońcu złotem i srebrem wspaniałe siodła. Stały w pełnym
rynsztunku, gotowe w każdej chwili wyruszyć do boju. Długi barak,
zbudowany z grubych belek, stykał się jedną stroną z kamienną
ścianą potężnego więzienia. Drugi jego koniec sięgał daleko w
głąb placu, mającego kształt prostokąta. Co pięć metrów przed
budynkiem, wbite w ziemię, stały wysokie pale. Na ich szczytach
powiewały różnego rodzaju chorągwie. Przeciwległą i prawą
stronę placu szczelnie zastawiały masywne chaty o spadzistych
dachach. Galliot nerwowo powiódł wzrokiem dookoła i z bijącym
sercem popatrzył na środek placu. Wyobraził sobie stojące tam
jakieś śmiercionośne narzędzie. Jednak, poza studnią zabudowaną
białymi, gładkimi kamieniami nie zobaczył nic więcej. Strażnik
położył rękę na jego ramieniu i wskazał drzwi w baraku.
Posłusznie skierował się w ich kierunku, stąpając ciężkim
krokiem po wyłożonym równiutko kamienną kostką bruku. Weszli do
środka, przeszli przez obszerny korytarz, aż wreszcie stanęli
naprzeciw długiej ławy, za którą siedział człowiek o posturze
równie potężnej co towarzyszący Galliotowi strażnik. Na pancerzu
okrywającym jego pierś wytłoczony był wizerunek lwa; podobizny
dwóch leżących lwów, wyrzeźbionych w marmurze, znajdowały się
na posadzce komnaty. Dźwigały na swych potężnych głowach blat
stołu, wykończony na brzegach pięknie zdobioną listwą.
Nazywasz
się Galliot Klausner? – odezwał się basowy głos zza stołu.
Oficer odrywając się od czytania wielkich rozmiarów księgi,
leżącej przed nim, zwalił się ciężko na wysokie oparcie
krzesła, by spojrzeć na zarośniętą, brudną twarz.
Tak ...
– wykrztusił chrapliwym głosem
Hm ... –
patrzył na niego przez chwilę spokojnie, po czym znowu pochylił
się nad otwartą księgą. Galliot przełykając ślinę, patrzył z
napięciem na czubek jego krótko przystrzyżonej głowy.
Wszystko
przemawia na twoją niekorzyść... – rzekł po chwili
Wiesz, że zasłużyłeś na śmierć?
Nie
odpowiedział.
Jesteś
zdrajcą, ale to najmniejsza z twoich win!
Panie,
przez siedem lat spędzonych w więzieniu słyszałem jedynie pisk
szczurów i lament więźniów,
odparł Galliot
przeżułem dokładnie każdy mój grzech.
Poznałeś
siebie?
Dowódca
sięgnął po leżący, rozpieczętowany list.
Przed
pięcioma dniami otrzymaliśmy rozkazy w twojej sprawie, prosto z
pałacu królewskiego – to mówiąc, sięgną po stojący obok
księgi srebrny puchar i zbliżając go do ust dokończył – mówiąc
krótko, będziesz sądzony przed samym królem.
Galliot,
zaskoczony patrzył niepewnie na wodza.
Była to wiadomość,
której w ogóle nie spodziewał się usłyszeć. Sąd? Kto
zawracałby sobie głowę procesem w sprawie cienia człowieka? Komu
jeszcze na tym zależy?
Chcę umrzeć!
wystękał chrapliwym głosem.
Czy naprawdę myślisz,
że to najlepsze wyjście?
w oczach dowódcy paliły się gniewne ognie
Śmierć przyjdzie, gdy nadejdzie jej czas, lecz są głupcy, którzy
myślą, że mogą zawrzeć z nią układ, że uwolnią się od swych
win. Głupcy! Jakim sposobem zdołasz się uwolnić od palącego się
w tobie bólu?
Dowódca, nie zwracając
uwagi na strach emanujący z twarzy Galliota, powiedział spokojnie:
Dzisiaj
wieczorem będziesz odwieziony na zachodnie wybrzeże – na jego
opalonej, brązowej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, który
dzięki swej naturalnej szczerości złagodził ostre rysy
kwadratowej twarzy. – Jutro w południe król osobiście będzie
chciał cię wysłuchać.
Zwracając
się do strażnika, rzekł:
Matt,
odprowadź więźnia do miejsca oczekiwania – Strażnik, który do
tej pory stał nieruchomo na rozstawionych szeroko nogach, podszedł
do Galliota i chwycił go jedną ręką pod ramię.
Chwileczkę
... – wyjąkał patrząc błędnym wzrokiem na obydwu żołnierzy,
miał chaos w głowie – uznaliście mnie za winnego, czego mam
oczekiwać?
A jak
myślisz? – oficer podniósł wysoko brwi – strażniku, wykonać
rozkaz!
Strażnik
Matt energicznie pociągną Galliota do wyjścia. Na dworze, słońce,
stojące wysoko na błękitnym niebie, rozgrzewało kamienny bruk.
Skierowali się do stojących naprzeciw baraku chat. Mijając po
drodze studnię, Galliot odczuł głębokie pragnienie.
Czy
mógłbym …? Chce mi się pić – zwrócił się do strażnika.
Matt skiną
głową.
Wyciągając
ze studni pełne wiadro, zastanawiał się nad tym dlaczego sam król
Mel osobiście zajmuje się jego sprawą. Nie znajdował po temu
żadnej logicznej przyczyny. Niech przyjdzie co ma przyjść!
Przechylił kubeł, łapczywie pijąc zimną, orzeźwiającą wodę.
Gdy odstawił wiadro, poczuł napływ siły odświeżającej jego
członki. „Najgorsze jest oczekiwanie
pomyślał
To nędzne życie! Łapczywie chce trwać, cierpi i nie chce ustać!”.
Rozejrzał się wokoło siebie. Na placu stacjonowała armia
uzbrojonych rycerzy. Ostrzyli swoją broń, oporządzali konie, lub
odpoczywali w cieniu wielkiego baldachimu, przy szerokich ławach
umieszczonych w prawym rogu placu. Co jakiś czas dochodziły stamtąd
gromkie wybuchy śmiechu.
Matt
doprowadził Galliota do ogromnej chaty. Weszli do komnaty z czterema
filarami po środku. Dużych rozmiarów okna sprawiały, że
naturalne światło wypełniało każdy kąt pomieszczenia. Cztery
filary podtrzymujące grube belki stropu, połączone były trzema
wygodnymi sofami. Ściany obwieszono dziwnymi sprzętami niewiadomego
przeznaczenia. Gdy weszli, strażnik wskazał Galliotowi miejsce na
sofie.
Tutaj
poczekasz do wieczora – powiedział i skierował się do wyjścia.
Chciałbym
o coś spytać – zawołał Galliot. Matt odwrócił się w jego
kierunku.
Strażnik
patrzył wyczekująco
Dlaczego
wasza władza osobiście angażuje się w moją sprawę?
Zanim
zostanie wydany wyrok, chcą cię jeszcze wysłuchać.
Czy
wyrok w mojej sprawie nie zapadł siedem lat temu? Już dawno
przestałem się liczyć. O co tutaj chodzi?
Z
pewnością są istotne powody, dla których nie wykonano jeszcze
kary.
Po co
zwlekać... ! - krzyknął krztusząc się,
Matt
popatrzył uważnie na Galliota. Jego oczy spoglądające spod
nabitej ćwiekami obręczy, emanowały siłą i pewnością.
Okazano
ci łaskę.
Tak !...
tak, ale... nawet nie prosiłem o taką łaskę – Galliot wstał,
lecz nie będąc pewien czy może swobodnie chodzić, usiadł z
powrotem na sofie.
Oczekuj
na podróż!
Matt
odwrócił się i wyszedł.
Galliot
dłuższą chwilą patrzył tępym wzrokiem na zaryglowane drzwi.
Wreszcie westchną głęboko i rozejrzał się leniwie po ścianach.
Przedmioty tam wiszące wydały mu się dziwnie znajome.
Niektóre
przypominały dziecięce zabawki, inne jakąś broń, książki,
kawałki albumów na zdjęcia, zegary, szafki, stara maszyna do
szycia, wszystko to tworzyło jakby jedną całość ze ścianami
komnaty. Po plecach przeszedł dreszcz. Otworzył szeroko oczy.
Niczym z przepastnych głębin wyłoniły się obrazy przeszłości.
Zobaczył chłopca bawiącego się drewnianym wózkiem, wspinającego
się na drzewa rodzinnego sadu. Zbuntowanego młodzieńca
sprzeciwiającego się wszelkim autorytetom. Zdradzał i był
zdradzany przez innych. Ranił i był też raniony, szydził z tych,
którzy go kochali. Kochał ludzi, którzy go później opuszczali.
Wszyscy oni znajdowali się na zdjęciach wklejonych do zniszczonych
albumów. Również maszyna do szycia przywodziła na pamięć
młodzieńcze lata. Jego matka pracowała na niej po nocach, aby
zapewnić rodzinie utrzymanie. Ileż bólu było w jej sercu. Wtedy
był na to zupełnie obojętny... A później zabijał, gasił w
ludziach światło, które przynosiło im nadzieję. Wyganiał
rodziny z ich wygodnych domów, był nieprzejednany. To była
przecież jego wielka służba dla słusznej sprawy. Nikt nie
otrzymywał przebaczenia. Jako niemi świadkowie wisiały na ścianach
łańcuchy, bicze, broń, listy, które dzięki swym pieczęciom
upoważniały do zbrodni. Kiedy tak chodził i oglądał tę
specyficzną galerię, wzrok jego zatrzymał się na pustych
blejtramach. Naciągnięte, nieobramowane płótna jakby czekały na
malarza. Obok wmurowane w ścianę sterczały pędzle i paleta na
farby. Jeszcze dalej wisiały stare, zakurzone skrzypce. Galliot
poczuł, że jego serce zamienia się w źródło wody, tworzące
rwącą rzekę. Jej strumienie z impetem wypłynęły z jego oczu.
Chwytając się za włosy zgiął się w pół i z jękiem rozpaczy
padł na podłogę nieprzytomny.
*
Zamglone
światło lamp zasłoniły cienie dwóch postaci. Nie mógł
rozpoznać ich twarzy. Podniesiono go z podłogi i wyprowadzono na
dwór. Była noc. Przez dłuższą chwilę nie mógł uzmysłowić
sobie gdzie jest i co się z nim dzieje. Doprowadzono go do żelaznego
wozu stojącego na środku placu. Ktoś stojący obok otworzył drzwi
i wepchnięto go do środka. Wóz ruszył miękko, bezgłośnie.
Okrążając oświetlony lampami plac, z dużą prędkością
skierował się do bramy wyjazdowej. Z opancerzonego wnętrza Galliot
mógł obserwować świat na zewnątrz jedynie przez mały otwór,
niewiele większy od dłoni. Gruby mur bramy przemkną szybko przed
jego oczami, ustępując miejsca górzystemu krajobrazowi,
oświetlonemu blaskiem księżyca. Ciemne kontury wysokich,
skalistych gór potęgowały niesamowite wrażenie głębi, kryjącej
się za nocną zasłoną. Niebo rozświetlała srebrna księżycowa
mgiełka. Tysiące, tysiące gwiazd migały spokojnie daleko w
kosmosie, zupełnie obojętne wobec burzy szalejącej w sercu
Galliota. Wspomnienia, oskarżające myśli rozsadzały jego duszę.
Czuł się brudny, splamiony krwią. Najstraszliwszy był fakt, że
nie mógł uciec od samego siebie. Nie mógł zmienić swojej
przeszłości, ani swojej duszy. Miał wrażenie, że zapada się w
jakąś błotnistą, ciemną magmę. Świadomość, że jego całe
dotychczasowe życie było pięknie przyozdobioną nicością,
sprawiała większy ból niż rozgrzany sztylet wbity prosto w serce.
To życie...
myślał z pogardą
na zewnątrz bogate w tytuły, sukcesy, honory, lecz wewnątrz takie
puste... cuchnące. Żył dla siebie i tylko dla siebie. Potrzeba
było, aby wszystko co posiadał rozsypało się w pył, by mógł to
wreszcie zrozumieć. A teraz? Nie zostało nic, on sam, naprzeciw
siebie.
Wóz mknął
po prostej drodze w nocnej ciszy prawie bezszelestnie. Napęd
pracował bezgłośnie. Miał wrażenie jak gdyby jedyną siłą
sprawiającą, że pojazd pędzi po szosie jest wiejący silnie
wiatr.
Mijały
długie godziny. Droga wydawała się nie mieć końca. Nie miała
żadnych wzniesień, czy zakrętów. Biegła idealnie prosto do
wyznaczonego celu. Zmęczony zapadł w głęboki sen.
Noc z wolna
począł rozpraszać blady świt, gdy Galliot ocknął się i
zobaczył w oddali migające światła wielkiego miasta. Potężne,
skaliste góry ustąpiły miejsca pustynnej równinie, urozmaiconej
sterczącymi kaktusami i kępami krzaków. Na tle majaczącego w dali
masywu górskiego, wyrastały z ziemi zręby skalne o płaskich,
jakby ściętych ostrym mieczem wierzchołkach. Potężna tarcza
słoneczna wznosiła się majestatycznie i powoli odbierała berło
władzy z rąk ustępującej nocy. Świat rozbudzał się do nowego
dnia. Dla jednych będzie to dzień zmian, wzbudzania nadziei i
radości, lecz dla innych będzie dniem rozpaczy i smutku. Od taki...
dzień, jak każdy inny.
*
Zatrzymali
się niespodziewanie. Galliot z trudnością uchronił się przed
uderzeniem głową o przeciwległą metalową ściankę. Wyjrzał na
zewnątrz. Wóz zatrzymał się wśród gęstwiny egzotycznych
roślin. Ktoś podszedł i już po chwili drzwi ruchomego więzienia
przesunęły się cicho w bok otwierając wyjście. Rześkie poranne
powietrze, nasycone świeżymi zapachami rozwijających się pąków,
powiało łagodnie do wnętrza. Galliot siedział dłuższą chwilę
czekając z napięciem na strażników. „ Dlaczego tak długo to
trwa?”... Cisza...wiatr poruszył lekko rozłożystymi
liśćmi...przeleciał ptak i ... znów cisza...,,Co się dzieje?
Dlaczego nikt nie przychodzi?”. Podniósł się i wyjrzał na
zewnątrz. Wóz stał na poboczu drogi. Żadnego człowieka. Po obu
stronach jak okiem sięgnąć rosły drzewa i rośliny przeróżnych
gatunków. Szczególnie uderzał widok wysokich palm, których korony
kołysały się na tle błękitnego nieba. Samotny więzień staną
na poboczu obsypanym drobnym, białym żwirem. Chodząc naokoło
stojącego pojazdu, próbował zrozumieć całą sytuację. Bita
droga była zupełnie pusta. Ani śladu wojska, straży...Spojrzał
na wóz, w którym był uwięziony. Wyglądem przypominał zwierze
nazywane pancernikiem, tyle, że bez głowy i ogona. Gruby pancerz
tworzyły znitowane blachy wyglądające jak łuski na grzbiecie
zwierzęcia. Z niemałym zdziwieniem dostrzegł, że nie ma w nim
miejsca dla kierowcy. Była to po prostu żelazna klatka na czterech
kołach o grubym bieżniku.
Do
licha! Co to jest? – szepną do siebie – co to za miejsce?
Zbliżył
się, aby dokładnie obejrzeć dziwny wehikuł, lecz w tej samej
chwili doznał dziwnego wrażenia, że pojazd się... kurczy! Blachy
pancerza nagle poczęły pękać i rozpadać się na kawałki. To
samo działo się z kołami, śrubami i wszystkimi innymi częściami.
Wszystkie te szczątki spadając na ziemię, topniały jak kawałki
lodu na rozgrzanym piecu. Już po chwili jedynym widocznym znakiem,
że stała tu przed chwilą ciężka, stalowa maszyna, były
odciśnięte na żwirowym poboczu ślady opon. Tam gdzie przed chwilą
znajdowało się jego więzienie, pozostała pusta przestrzeń.
Galliot stał przez chwilę jak wryty, z ręką wyciągnięta przed
siebie. Oszołomiony podszedł do najbliżej stojącego drzewa i
oparł się o nie plecami. Nogi mu zwiotczały, odmówiły
posłuszeństwa. Osuną się powoli, siadając na korzeniach drzewa.
Mimo sporego wysiłku umysłowego nie mógł znaleźć żadnych
racjonalnych wyjaśnień. Myśli w jego głowie nie tworzyły jak
dawniej zwartej, silnej konstrukcji; przypominały raczej potrzaskane
naczynie, które nie da się skleić.
Zaraz,
spokojnie – mówił do siebie powoli – trzeba spokojnie pomyśleć.
Jeszcze do wczoraj siedziałem zamknięty w silnie strzeżonej
fortecy... co mówił ten dowódca? Miano mnie stawić przed króla...
– na jego twarzy pojawił się grymas spowodowany niepewnością –
...co się ze mną dzieje? Te wszystkie wspomnienia.- nagle, w jednej
chwili została mu darowana wolność. Ale... po co?
W pewnym
momencie zwrócił uwagę, że ciszę wokół niego zakłócają
jakieś odległe dźwięki. Był to jakby śmiech i okrzyki zmieszane
z szumem wody. Wytężył słuch, chcąc zlokalizować skąd dobiega
ta kakofonia radosnych odgłosów. Wstał i skierował się wprost w
gęstwinę leśną. Przedzierając się przez zarośla, coraz
wyraźniej mógł rozróżnić głosy bawiących się dzieci. Śmiech,
nawoływania, piski stawały się z każdą chwilą głośniejsze.
„Ileż ich
tam musi być – pomyślał – to chyba dzieciarnia z całej
okolicy”. Kiedy pokonując już ostatnie zarośla wyszedł z lasu,
przystanął zaskoczony. Zobaczył przed sobą gigantyczny plac
zabaw, pełny rozbawionych dzieci. Przy barwnej jak tęcza drodze
ustawione były małe domki otoczone zielonymi płotkami. Na
pagórkach, między brzozami stały wiatraki z gumowymi skrzydłami.
Wszędzie, na łące, drodze, między drzewami leżały porozrzucane
duże, kolorowe klocki o przeróżnych kształtach. Galliot podniósł
jeden z nich. Był lekki, zrobiony z miękkiego, przyjemnego w dotyku
materiału. Gdy rzucił go przed siebie odbił się od ziemi jak
kauczukowa piłka i pofrunął daleko w las. Dzieci biegały we
wszystkie strony. Było tu wszystko co małemu człowiekowi może być
potrzebne do zabawy. Nadmuchane baseny z czystą wodą, zjeżdżalnie
w kształcie delfinów lub wielorybów. Galliot ze zdziwieniem
oglądał miniaturę miejskiego rynku. Szczyty pomarańczowych dachów
sięgały mu do ramion, a wieża ratusza była na wyciągnięcie
ręki. Dzieci bawiły się przestawiając z miejsca na miejsce różne
elementy budowli. Naokoło rozciągała się piękna, zielona łąka
poprzecinana strumykami, gdzie pluskały się rozkrzyczane maluchy.
Nieopodal, pod lasem ustawiono długi na kilkadziesiąt metrów stół,
zastawiony wszelkimi owocami, napojami, wypiekami. Co jakiś czas
jakieś dziecko przerywało zabawę i podbiegając do stołu porywało
kiść winogron, lub kawałek ciasta. Galliot podszedł bliżej do
ogromnego, nadmuchanego basenu, połączonego z wielorybem leżącym
na piasku. Tylna część jego grzbietu tworzyła zjeżdżalnię,
zakończoną szerokim ogonem zanurzonym w wodzie. Dzieci dostawały
się na jej szczyt, wchodząc do jego środka przez otwartą paszczę.
Jakiś malec o azjatyckich rysach twarzy podbiegł do Galliota i
szarpiąc go za rękaw zawołał:
Wujku!
Choć pobawić się z nami, choć!
Ale ja
nie jestem twoim wujkiem – odparł
Noo !
Ale przyszedłeś żeby się z nami pobawić, prawda? – gadał
malec ciągnąc go ze rękę – wiesz jak fajnie zjeżdża się z
tego wieloryba!
Albo
możemy pójść do wiatraków...
Albo na
trampolinę – dołączyły się inne dzieci uzbrojone w wiaderka,
łopatki i inne przybory niezbędne do kopania w piasku, rozsypanego
wokoło basenu.
Co to
wszystko znaczy, gdzie są wasi rodzice? – Galliot do tej pory nie
zauważył tu żadnej dorosłej osoby – co to za miejsce, kto
zbudował ten plac zabaw? Czy nie ma z wami żadnych opiekunów?
Tata
jest na wojnie – powiedział chłopiec kopiący w piasku głęboki
dół – tatusie moich kolegów też. Ty nie wiedziałeś? – dodał
ze zdziwieniem maluch.
Moi
rodzice muszą pilnować swojej firmy
dodał inny.
A mój
tata jest w więzieniu...
Jesteście
tu zupełnie same?
Nasi
opiekunowie zawsze nas tutaj przywożą po zajęciach szkolnych! –
krzyknęła jakaś roześmiana dziewczynka
Jacy
opiekunowie?! – patrzył zdziwiony na dziewczynkę, biegającą za
dużą balonową piłką.
No choć
już na zjeżdżalnię – dzieciak czepiający się jego rękawa nie
dawał za wygraną. Zapierając się mocno nogami, zaciągnął
Galliota do paszczy wieloryba. Trzeba przyznać, że robiło to
wrażenie. Wielki ssak był tak wiernie skopiowany, że można było
przypuszczać, że istotnie, jest to prawdziwy, wypchany wieloryb.
Wchodząc do środka zobaczył dużą salę pełną zabawek. Na
środku znajdowała się winda umieszczona w przeźroczystym,
pionowym tunelu. Oceniając na pierwszy rzut oka, wszystko
skonstruowano bardzo solidnie i bezpiecznie. Różnego rodzaju
elementy pokryte zostały miękkimi, piankowymi materiałami. Sufit,
ściany i podłogę okryto zieloną tkaniną, która falowała pod
wpływem nadmuchiwanego pod spodem powietrza. Dzieci miały z tego
powodu wielka frajdę. Zanim dostały się na szczyt zjeżdżalni
przewracając się, turlały i śmiały się do rozpuku. Galliot z
trudem utrzymując równowagę podszedł, prowadzony przez swojego
małego przewodnika, do windy. Gdy weszli, automatycznie ruszyła
powoli do góry, wypychana od dołu siłownikiem. W chwili, gdy
stanęli na szczycie Galliot rozejrzał się po okolicy „ Kto wpadł
na taki pomysł? – zastanawiał się, podziwiając niezwykle
pomysłowe tory z przeszkodami, nadmuchane zwierzęta, kolorowe
bajkowe zamki. Przed nimi wiło się koryto długiej zjeżdżalni. Na
dole w owalnym basenie woda połyskiwała wesoło w promieniach
słońca.
Wujku! –
krzykną chłopak wytrącając go z zamyślenia – teraz twoja
kolej!
Galliot nie
zdążył zaprotestować. Struga wody wypływająca pod ciśnieniem,
podcięła mu nogi i wypchnęła do przodu. Zrezygnowany poddał się
szaleńczej zabawie. Koryto zjeżdżalni rozkołysało się jak
statek w czasie sztormu. Miał wrażenie, że za chwilę jego ciało
straci przyczepność i pofrunie w powietrze. Próbował zahamować
zapierając się nogami. Nic z tego. Koryto falowało to w jedną, to
w drugą stronę rzucając nim o gumowe ścianki.
Dobra!
Niech się dzieje co chce – krzykną do siebie widząc zbliżające
się lustro wody. Wpadł ślizgiem do basenu razem ze swoim
zniszczonym ubraniem i zdezelowanymi butami. Kiedy wyskoczył z wody
usłyszał śmiech zgromadzonych przy basenie dzieci.
To
szaleństwo – mamrotał do siebie, wlokąc się z trudem do brzegu
basenu – Co to jest? Co ja tu robię?
Kiedy
wyszedł na piasek, wszystkie dzieci podbiegły śmiejąc się tak
szczerze, że Galliot z trudem utrzymał surowy wyraz twarzy,
okazując tym swoje niezadowolenie.
Słyszałem,
że przywożą was tutaj opiekunowie – starał się przerwać
wesoły nastrój dzieci – ale czy możecie mi powiedzieć, gdzie
mogę ich znaleźć?
Teraz
ich tutaj nie ma! – zawołały dzieci – przyjeżdżają po nas
jak już się pobawimy!
Czy nie
ma tutaj żadnej dorosłej osoby? – rozglądał się Galliot,
zdejmując mokrą koszulę
Tam, nad
jeziorem, o tam! – wskazywały palcami na oddaloną o niecały
kilometr drogi polanę. Wykręcając koszulę zastanawiał się czy
cała ta sytuacja ma właściwie jakiś sens.
Co: nad
jeziorem?
Oni na
ciebie czekają – powiedziały dzieci
Czekają?
Na mnie? Skąd wy możecie to wiedzieć? – z niewiadomej przyczyny
jego serce zaczęło bić mocniej – zresztą, nie ważne.
Zarzucił
mokrą koszulę na ramię i podążył w kierunku wskazanym przez
dzieci. Mógł właściwie w tym momencie skierować się w
jakąkolwiek inną stronę świata. Był wolny! Strażnicy gdzieś
się zapodziali, samochód zniknął, on sam, zamiast wisieć na
szubienicy zabawia się z dzieciakami. Jednak, w głębi duszy
odczuwał potrzebę spotkania się z królem Mel. Potrzebował
jakiegokolwiek wyroku, który uspokoi jego sumienie; szukał
odpowiedzi, rozliczenia się ze swojego życia.. To co posiadał –
autorytet, pozycję, majątek i honorowe odznaczenia, zostało
obrócone w perzynę. To tak, jak gdyby ktoś włączał, jeden po
drugim potężne jupitery i rzucał światło kolejno na wszystkie
fragmenty jego życia. Wszędzie odsłaniał się obraz zgliszcz,
skutków tragicznych pomyłek. Największy ból sprawiały mu
wspomnienia o żonie, dzieciach. Nie był pewny czy jeszcze żyją.
Nieszczęście, które spotkało jego bliskich obciążało winą
duszę Galliota, aż do omdlenia.
Nie miał już nic do
stracenia. Wszystko jedno czy wpadnie w ręce króla Mel, czy też
władców ziemi wschodu i zachodu. Najważniejsze, aby wreszcie ktoś
przeciął ten węzeł gordyjski, którym stało się jego życie.
Na bajecznie zielonym
wybrzeżu Galliot dostrzegł postać, ubraną w kraciastą koszulę,
z zawiniętymi rękawami. Człowiek ten stał, lekko pochylony nad
deskami ułożonymi na szerokich kozłach, obok, nad brzegiem jeziora
leżała łódź, odwrócona do góry dnem. Trzymał w mocnych rękach
hebel i z dużą uwagą strugał surowe deski. „No cóż, z
pewnością to jakiś miejscowy farmer” – pomyślał, widząc
człowieka ubranego w zwyczajny, roboczy strój. Podszedł bliżej z
zamiarem zasięgnięcia informacji, jak dostać się do królewskiego
pałacu.
Przepraszam
pa...
Witaj
Gall! – rzekł niespodziewanie.
Pytanie, które Galliot
chciał zadać uwięzło mu w gardle. Nieznajomy przyglądał się
oheblowanej przed chwilą desce. Po chwili spojrzał na Galliota.
Ale ci
dzieciaki zafundowały kąpiel, co?...- z trudem powstrzymał wybuch
śmiechu widząc jego zwisające, mokre spodnie.
Przepraszam...czy
my się znamy? – pytał Galliot zaskoczony.
Mężczyzna odstawił
narzędzie, chwycił leżącą na trawie butelkę z wodą, zrobił
kilka łyków, a następnie schlapał sobie twarz.
Czy się znamy? –
powtórzył za Galliotem pytanie, wycierając twarz ręcznikiem –
ależ nie... chociaż, ja mógłbym powiedzieć, że znam cię bardzo
dobrze. Wezwano cię tutaj, aby wysłuchać co masz do powiedzenia na
swoją obronę.
Ale kto
mnie wezwał? – pytał z niedowierzaniem Galliot
Musisz
stanąć przed prawdą, przed królem Mel. Jestem jego sługą –
spojrzał na niego z uśmiechem – Choć ze mną, przyda ci się
prawdziwa kąpiel pod prysznicem. No i czas najwyższy zmienić te
koszmarne ciuchy.
Sługa
królewski zapraszającym gestem wskazał mu drogę do przepięknego
domu. Do tej pory Galliot zupełnie nie zwrócił na niego uwagi,
gdyż wspaniale wtapiał się w otaczającą go bogatą roślinność.
Nie była to jakaś potężna, majestatyczna budowla, a raczej bardzo
praktyczny, jednopiętrowy dom, doskonale nadający się do
wypoczynku, otoczony rozległym, pięknym ogrodem, urzekającym
różnorodnymi cudami natury. Dwie duże fontanny przyjemnie
schładzały i zwilżały powietrze. Pomiędzy roślinnością
fruwały małe, kolorowe kolibry, zwabione przez ociekające nektarem
kwiaty. Rosły tutaj wspaniałe magnolie, powojniki, krzewy
tamaryszku, niezliczone ilości kwiatów. Otaczające dom,
ciemnozielone cyprysy tworzyły atmosferę spokoju i ciszy. Za nimi,
w oddali na tle gór, zachwycały oczy swoją potęgą dęby,
tulipanowce i sekwoje. Wiekowe drzewa, niczym wierni opiekunowie
stały na straży tej pięknej krainy. Cała dolna część domu była
przeszklona i podzielona kilkoma zgrabnymi filarami. Z ogrodu
wchodziło się bezpośrednio do dużego salonu.
Na górze
jest łazienka, obok wejścia w szafie znajdziesz czyste ubranie –
sługa wskazał Galliotowi drewniane schody prowadzące na piętro.
Bardzo
dziękuję, ale nie wiem czy ja... to chyba jakieś nieporozumienie,
ja chyba nie... – Galliot był bardzo speszony jego uprzejmością.
Istotnie!
– przerwał mu z powagą sługa – nie zasłużyłeś. Chcę po
prostu abyś się wykąpał i założył świeże ubranie!
Zabrzmiało
to jak rozkaz, który Galliot wykonał niezwłocznie i... co tu dużo
mówić, bardzo chętnie. Kiedy po kilku kwadransach pojawił się w
salonie w pachnącym, nowym ubraniu, sługa przechadzał się po
ogrodzie, odziany w jedwabną koszulę, eleganckie buty, spodnie i
krawat. Ręce miał założone do tyłu, a skupienie na jego twarzy
zdradzało głębokie zamyślenie. Gdy spostrzegł Galliota,
skierował się natychmiast w jego stronę.
Teraz
dużo lepiej – uśmiechnął się, obrzucając go bystrym
spojrzeniem – od wczoraj nic nie jadłeś. Pójdziesz teraz do
jadalni, kazałem przygotować dla ciebie jakąś strawę. Gdy
skończysz, strażnicy powiedzą ci gdzie mnie szukać.
Jadalnia
znajdowała się obok salonu. Był to duży, przestronny pokój z
przeszkloną ścianą od strony ogrodu. Długi, pięknie rzeźbiony
stół zajmował centralne miejsce. Gorąca zupa, pieczeń z
sałatkami, napoje uświadomiły Galliotowi jak bardzo jest głodny.
Usiadł i z dużą ochotą zabrał się do jedzenia. „Iście
królewska uczta” – mrukną do siebie. Kiedy na ostatek wypił
szklanką owocowego soku i spojrzał na puste talerze w jego głowie
pozostał jedynie wielki znak zapytania.
Strażnicy
powiedzą ci gdzie mnie szukać... – powtórzył słowa sługi
królewskiego, wpatrując się w szerokie hebanowe drzwi. Wstał i
skierował się w ich stronę zaciekawiony. Gdy uchylił skrzydło
drzwi, zobaczył przed sobą długi korytarz. Tuż obok stał jakiś
człowiek. Galliot zaskoczony zapytał:
Dokąd
mam iść?
Do
sali sądowej – odparł nieznajomy
Ach
tak...
Galliot patrzył wyczekująco. Wreszcie po kilku sekundach ciszy
zapytał – gdzie ta sala sądowa?
Na
końcu skręć w prawo...
Mam
iść sam?
To
twój wybór.
Mój wybór!? –
Galliot patrzył z niedowierzaniem. Nieznajomy w milczeniu kiwną
głową.
Jakie więc mam inne
wyjście? – pytał poirytowany nieco milczeniem królewskiego
strażnika.
Możesz pozostać
tam gdzie jesteś, lub zmierzyć się z prawdą – odpowiedział ów
człowiek i odwracając się, wszedł do jadalni, zamykając za sobą
hebanowe drzwi.
Korytarz krzyżował się
z obszernym hallem, wyłożonym marmurową posadzką. Z lewej strony,
co parę metrów widniały w ścianie otwory, opatrzone dwiema
monumentalnymi kolumnami. Wewnątrz tych ozdobnych portali zabudowano
masywne drzwi o bogatym rzeźbieniu.
Ktoś podszedł z tyłu i
położył rękę na jego ramieniu. Natychmiast się odwrócił i
zobaczył potężnego rycerza zakutego w pancerz z wytłoczonym lwem
na piersi. Galliot podniósł oczy w górę, aby zobaczyć jego
twarz.
Musisz być odważny!
– rycerz zmarszczył brwi, widząc strach w jego oczach – czekają
cię trudne chwile. Lecz dobrze się stało, że tu jesteś.
To mówiąc, nacisną
mosiężną klamkę wysokich drzwi i kiwnięciem głowy dał do
zrozumienia, aby wszedł do środka.
W dużej sali, po jej
lewej i prawej stronie zasiadało z dostojeństwem kilkudziesięciu,
bardzo bogato ubranych, szacownych mężów. Każdy z nich obwieszony
w złote, ozdobne łańcuchy, nabijane diamentami pasy, oraz tkane,
purpurowo – czarne, długie szaty. Ich surowe twarze nie wróżyły
nic dobrego.
Galliot stanął pośrodku
z bardzo niepewną miną. Pod gradem ostrych spojrzeń poczuł się
bezradny, jak kaczka pod obstrzałem armii polujących na nią
myśliwych.
Ja bardzo przepraszam,
– wystękał – ale chyba pomyliłem drzwi. Miałem tu spotkać
się z... królem Mel...
Milcz nieszczęśniku!
– zawołał potężnym głosem człowiek z podwyższenia
znajdującego w głębi sali. Był odziany w złoto i w srebro.
Rękami podtrzymywał dumnie perłowo-diamentowy pas. Na jego palcach
błyszczały złote pierścienie z klejnotami. Człowiek tan nosił
długą siwą brodę, a jego opasły brzuch, opięty jedwabną
tkaniną potwierdzał, że nie należy do ludzi biednych.
Szanowni panowie – zwrócił się do
zebranych – wiem jak bardzo jesteście szlachetnymi ludźmi i jak
światłe są wasze umysły. To wy macie władzę nad wszystkimi
narodami ziemi i wiecie wszystko. Poprosiłem was, abyście swoim
autorytetem poparli moje oskarżenie wniesione przeciwko temu oto
człowiekowi. Jesteście zresztą doskonale zaznajomieni ze
zbrodniami i tchórzostwem, które cechuje całe jego życie.
Oskarżyciel utkwiwszy w
nim pełne nienawiści spojrzenie powiedział powoli
Zapoznajmy się zatem
z aktem oskarżenia!
W tym momencie wszystkie
światła przygasły. Krzesła z dostojnikami umieszczone na
ruchomych płytach przesunęły się okrężnym ruchem do przedniej
części sali, tworząc wielką widownię. Jednocześnie ściana
naprzeciwko rozsunęła się, ukazując olbrzymi wklęsły ekran
zajmujący również część sufitu, oraz bocznych ścian.
Galliot stał w centrum,
mając ten niesamowity ekran przed sobą, nad głową, z lewej i
prawej strony. Oślepiające światło rozbłysło w jednej
sekundzie, by po chwili ustąpić miejsca głębokiej ciemności.
Ukazały się gwiazdy, ziemia, drzewa, dom. A potem pałac w którym
Galliot służył całe swoje życie. Na ekranie odżyły wydarzenia,
które mocno wryły się w jego pamięci.
Oto on, jeden z
najgorliwszych przywódców i najbardziej zaufanych doradców Katta,
króla najpotężniejszego mocarstwa ziem wschodu i zachodu. Ta
gorliwość Galliota przejawiała się przede wszystkim tym, że
używając siły, tłumił wszelkiego rodzaju bunty ludzi pragnących
wyzwolić się spod tyranii Katta.
Sceny rozgrywające się
przed jego oczami nie pozostawiały żadnej wątpliwości. Siał
śmierć i trwogę. Z szalonym pragnieniem zemsty w sercu, wpadał do
miast i wiosek. Wraz ze swoimi uzbrojonymi żołnierzami wywlekał
ludzi z ich domów zmuszając, aby oddawali swoje życie i mienie na
usługi Katta. Używał okrutnych tortur wobec tych, którzy szukali
wolności. Takie metody stosował chcąc zahamować pewne zjawisko,
które od pewnego czasu rozprzestrzeniało się na terytorium
królestwa. Otóż co pewien czas w różnych częściach kraju
ludzie, w jakiś nieokreślony sposób, wymykali się spod kontroli
hipnotycznych rządów Katta. Najczęściej towarzyszyło temu
pojawienie się w danym miejscu wysłanników Mel. Król tan był
znany powszechnie jedynie z imienia, lecz jego przedstawicieli,
znienawidzonych przez Katta, budzących wśród ludzi lęk i podziw
swą niezrozumiałą potęgą i mocą rozpoznawano doskonale.
Niezrozumiała była ich moc, gdyż nieznane było mieszkańcom ziemi
jej źródło.
Katt przede wszystkim
chciał podporządkować sobie naród. W drugiej kolejności pragnął
pozbyć się wysłanników Mel. Dlatego też Galliot, jako jego
najbardziej zaufany dowódca spełniał te życzenia rzetelnie i z
oddaniem. Teraz, kiedy patrzył na to swoje ślepe posłuszeństwo
rozpoznawał dokładnie, że działał pod wpływem silnego
omamienia. Umysł miał opleciony pajęczyną uwitą przez
wyrafinowanego pająka. Jego przebiegłe działanie miało na celu
doprowadzić Galliota do zupełnego podporządkowania. Wysysając
każdą rozsądną myśl z jego umysłu, w zamian wpuszczał jad
zaciemniający oczy, zagłuszający uszy i odmieniający język. Moc
tego jadu pozostawiała go w stanie głębokiego przekonania, że to
co robi jest jedynie słuszne i prawdziwe.
Następna scena
przedstawiała wojny toczone przez króla Katta z okolicznymi
królestwami. Najbardziej zacięty konflikt rozgrywał się z drugim,
co do wielkości, mocarstwem króla Ezena. Gdyby można było
określić jednym słowem siłę owego okrutnego króla, trzeba by
użyć tylko tego jednego: pieniądz. Katt nienawidził go i chciał
przemóc, ponieważ to on, jako że posiadał poparcie najbogatszych
ludzi świata, był największym rywalem w drodze do zdobycia władzy
nad narodami.
Co kilka lat następowały
krótkie okresy pozornego pokoju. Lecz czas ten wykorzystywany był
przez obydwie strony tylko w jednym celu, aby wybadać słabe punkty
przeciwnika i przy najbliższej okazji, przebiegle uderzyć w nie z
zajadłym okrucieństwem.
Katt miał wielu wrogów,
lecz wszyscy oni razem wzięci nic nie znaczyli przy Ezenie. W tej
wojnie Galliot odgrywał kluczową rolę. To on, jako szef wywiadu
był najlepiej poinformowany o strategicznych pozycjach wroga.
Decydował o najważniejszych posunięciach, stojąc na czele
doskonale wyszkolonej armii. Uderzał w Ezena w sposób przemyślany,
powodując w jego królestwie ogromne spustoszenia. Katt darzył
Galliota zaufaniem i wtajemniczał we wszelkie sekrety dotyczące
królestwa, a nawet swego prywatnego życia. I właśnie z jednym z
tych sekretów związane są wydarzenia, które radykalnie zmieniły
życie Galliota, oraz wpłynęły na dalsze losy wojny z Ezenem. Był
to pewien pakt ukryty pod kryptonimem „NOWY”. Aby zrozumieć
dlaczego to przymierze okryte zostało tak wielką tajemnicą, trzeba
wiedzieć kim był król Katt i na czym opierała się jego potęga.
Władca ten przeznaczał fortuny na różnego rodzaju programy
humanitarne, ochronę środowiska, propagował czyste i nienaganne
życie. Nazywany był przez ludzi „świętym królem”. Dla
podtrzymania takiego wizerunku króla, utworzona została Specjalna
Służba Królewska – SSK. Tak naprawdę, nikt nawet się nie
domyślał do jakiego celu prowadziły działania tej organizacji.
Zatrudniała najlepszych speców od propagandy, reklamy i
manipulacji. Tajne informacje związane z paktem „NOWY” były
szczególnie skutecznie chronione przez SSK. Cóż więc kryło się
za tajemniczym słowem „NOWY”? Było to sprzymierzenie Katta z
Mansamem – uzurpatorem, władcą Dna – krainy odrażającego
zepsucia. Sprzymierzenie się z Mansamem oznaczało tylko jedno –
korzystanie z najbardziej obrzydliwych usług jakie istnieją pod
słońcem. W zamian za nie Mansam żądał od Katta otwarcia granic i
swobodnego poruszania się po jego królestwie. Dla uniknięcia
jakiegokolwiek zagrożenia i podejrzeń, SSK utwierdzał cały świat
w przekonaniu, że istnieje potężny konflikt pomiędzy Kattem a
Mansamem. Każdego miesiąca urządzano krwawe jatki, w których
ginęli nieświadomi niczego żołnierze wielu narodów. Były to
zaaranżowane wcześniej starcia, mające na celu zapewnienie
wszystkich, iż Katt ostro sprzeciwia się moralnej zgniliźnie.
Wojny były zresztą koniecznością, podyktowaną dyrektywami
międzynarodowej finansjery.
Jaki to miało wpływ na
wojnę z Ezenem? Otóż Ezen wiedział doskonale o pozycji jaką
zajmuje Galliot. Wiedział też, że to właśnie on ma największą
wiedzę na temat królestwa Katta. Powstał więc plan, aby
przeciągnąć Galliota na swoją stronę. Korzystając z chwilowego
rozejmu, Ezen wysłał zwiad, celem dowiedzenia się o miejsce pobytu
jego rodziny. Następnie, opłacając najbardziej skutecznych
terrorystów świata, kazał zorganizować porwanie żony, oraz
trójki dzieci.
Pewnego dnia do
odbywającego służbę Galliota nadszedł list o następującej
treści:
„Masz dwie możliwości:
pozostać na usługach Katta, a wtedy już nigdy nie zobaczysz swojej
rodziny przy życiu. Albo: przejdziesz na naszą stronę, a my
darujemy im życie EZEN”.
W pierwszym odruchu chciał
od razu udać się z tą bezczelną propozycją do króla. Wpadł w
wielką złość, lecz zimny strach, który ścisną jego serce nie
pozwolił mu na jakiekolwiek działanie.
Pobiegł pędem do swego
gabinetu i zamykając drzwi na klucz, podszedł na uginających się
nogach do telefonu. Opanowując z trudem drżenie ręki, wystukał
numer do swej rezydencji w górach, gdzie przebywała jego rodzina.
Po chwili w słuchawce usłyszał długi
sygnał...przerwa...sygnał...przerwa , serce łomotało mu w
piersiach chcąc znaleźć ujście dla paraliżującego
strachu...klik...włączona sekretarka wyrecytowała głosem jego
żony: „chwilowo nie ma nas w domu, po sygnale zostaw
wiadomość...tiiiii...koniec”. Słuchawka wypadła Galliotowi z
ręki. Wiedział, że taki człowiek jak Ezen nie żartuje i z zimną
krwią wykona to co obiecał.
Opadł ciężko na fotel.
Jak mogło do tego dojść? W jaki sposób ludzie Ezena zdołali
dostać się do strzeżonej rezydencji? Kiedy pomyślał jak wielkie
cierpienia musi przechodzić w rękach Ezena jego żona Helen, wraz z
córeczką Adrianną i dwójką młodszych synów, ogarniały go na
przemian porywy gniewu i rozpaczy. Nikogo na ziemi nie darzył tak
wielką, nie kłamaną miłością jak te cztery osoby. To co można
było w jego życiu nazwać szczęściem i radością wiązało się
z Helen i z dziećmi.
Zastygł, siedział
porażony w fotelu, aż do rana. Przez cały czas po jego pustej
głowie krążyła jedna rozdygotana myśl: „ co teraz robić?!...
co ja mam robić?”. Kiedy zegar na ścianie wystukał dziesiątą
godzinę, Galliot otrzeźwiał.
Muszę coś zrobić!
Cokolwiek! – zerwał się z fotela i wybiegł na korytarz. Mijając
na krętych pałacowych schodach znajomych dowódców, był zmuszony
wymienić z nimi powitalny, kurtuazyjny uśmiech. Bał się w tej
chwili rozmowy z kimkolwiek. Kiedy dostał się wreszcie do
marmurowego hallu, podszedł sprężystym krokiem do recepcji.
Dzień dobry panie
generale – uśmiechnęła się do niego młoda pani wręczając mu
kopertę – człowiek, z którym pan wczoraj wieczorem rozmawiał,
zostawił dla pana wiadomość.
Dzień dobry –
odpowiedział Galliot machinalnie, odbierając list.
Natychmiast skierował
kroki do wyjścia. Nie oglądając się już na nikogo, wsiadł do
swojego porsche i odjechał spod pałacu królewskiego, najszybciej
jak tylko mógł.
Kiedy przekonał się, że
jest już dostatecznie daleko, zjechał na pobocze zatrzymując auto.
Rozerwał kopertę, z której wypadła mała karteczka. Czytał: „
Jeśli masz mi coś do powiedzenia czekam w hotelu „ Tybet” pokój
215, na nazwisko Hordys”.
Wyciągną zapalniczkę i
spalił obydwa listy. Nawrócił z piskiem opon, aby skierować się
wprost do wymienionego hotelu.
W recepcji hotelowej
spytał o nazwisko i pokój podany w liście, informując, że jest
umówiony z tym człowiekiem. Galliot nie potrzebował nigdzie
rekomendacji, media wykreowały go na narodowego bohatera. Twarz
Galliota była znana wszystkim, dlatego też recepcjonistka hotelowa,
widząc go, od razu stanęła na równe nogi i z dużym przejęciem
odpowiedziała:
Jesteśmy zaszczyceni
panie generale...pan Hordys? – przeglądała szybko listę gości –
tak, oczywiście, pokój 215. Proszę windą na trzecie piętro.
Galliot, na którym nie
zrobiły żadnego wrażenia spojrzenia zachwyconej recepcjonistki,
podszedł szybkim krokiem do windy. Trzecie piętro... ekskluzywny
korytarz... pokój 215, zapukał.
Otworzył człowiek, który
wczoraj wieczorem dostarczył mu list od Ezena.
Witam – powiedział
oschle. Jego sucha, koścista twarz nie wyrażała żadnego uczucia,
a w oczach nie było nic, z wyjątkiem lodowatej obojętności.
Galliot rozdrażniony
popchną go w głąb pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi.
Cóż to, panie
generale?! Czy w ten sposób traktuje się obcokrajowców w czasie
pokoju? Gdzie się podziały pana szlachetne maniery? – mówiąc to
patrzył na niego drwiąco.
Zamknij się! –
sykną Galliot – nie mam zamiaru dyskutować z takim ścierwem.
Oj oj! Pan mi ubliża!
– Hordys podszedł do stolika i nalał sobie dużą szklankę wódki
– napije się pan?
Żądam, aby Ezen dał
mi czas do przemyślenia sprawy, trzy dni! – Galliot miał wielką
ochotę wyładować swoją złość na twarzy owego Hordysa.
Bardzo mi przykro,
panie generale, – odpowiedział udając zasmucona minę i usiadł
na skórzanym fotelu. Był już dość mocno wstawiony
ale niestety, mój wspaniały i niezrównany król Ezen...hep!...jest
bardzo niecierpliwy i...hep... nie może tak długo czekać –
kończąc to wyjaśnienie przechylił szklankę, wlewając w siebie
całą jej zawartość. Galliot zniecierpliwiony wytrącił mu z ręki
szkło, chwycił za kołnierz i podniósł do góry.
Ezen kpi ze mnie każąc
mi rozmawiać z pijakiem – z trudem powstrzymał się, aby nie
zrobić mu krzywdy – posłuchaj mnie Hordys, czy jak ci tam,
potrzebuję trzy dni!
Spokojnie – próbował
wyrwać się z mocnego uścisku Galliota – jestem tu tylko po to,
aby ci przekazać wiadomość. Jeśli dziś nie dasz żadnej
odpowiedzi, jutro zginie cała twoja rodzina. Ezen nie ma nic do
stracenia.
Galliot rzucił go z
powrotem na fotel. Podszedł do okna, z którego roztaczał się
widok na potężną metropolię Katta. Jego szczeki zaciskały się
coraz mocniej. Szamotał się sam ze sobą w udręce bezsilności.
Nie miał innego wyjścia, musiał przystać na warunki Ezena...
Na ekranie nastąpiła
zmiana obrazu...
Galliot pod pozorem chęci
odwiedzenia swojej rodziny, bierze miesięczny urlop i opuszcza
królestwo Katta. Pojawia się w białym pałacu Ezena, który
przyjmuje go z „otwartymi ramionami” w swej kipiącej złotem
sali tronowej.
Drogi Galliocie! –
Ezen wstał ze swego tronu zdobionego najdroższymi perłami świata.
Miał na sobie futro tygrysa syberyjskiego, palce rąk obciążone
klejnotami, a głowę ozdobioną szczerozłotą koroną pełną
diamentów – wybacz mi to brutalne potraktowanie twojej rodziny.
Nie miałem innego wyjścia, musiałem znaleźć jakiś sposób, aby
wyrwać cię z rąk tego szaleńca Katta. Naprawdę, uwierz mi
Galliocie, zawsze ubolewałem nad tym, że tak genialny przywódca i
szlachetny człowiek jak ty, jest ogłupiany i wykorzystywany przez
tę poczwarną pijawkę Katta!
Ezen podczas tego
nieoczekiwanego przemówienia patrzył mu cały czas prosto w oczy,
trzymając dłoń na jego ramieniu niemalże z ojcowskim uczuciem.
Galliot zdezorientowany gapił się na niego, nie mogąc przez chwilę
znaleźć odpowiednich słów.
Zaraz! – warkną i
odsuwając się w tył zrzucił ze swego ramienia jego rękę –
mówisz, że mam ci wybaczyć?! O co ci właściwie chodzi? Dlaczego
nie przejdziesz od razu do rzeczy? Chciałeś mnie wyrwać z rąk
Katta, cóż to za gadanie?! Czy nie chodzi tu po prostu o zwykły,
prostacki szantaż?
Wiem, na pozór tak to
wygląda – westchną Ezen – Jeśli chodzi o twoją rodzinę, to
jest cała i zdrowa. Za chwilę się z nimi zobaczysz. Czy nie to
jest dla ciebie najważniejsze?
Helen jest tutaj?
Dzieci też? - Galliot słysząc to doskoczył do Ezena, chwytając
go za rękaw.
Dzisiaj ten sam Galliot,
patrząc na tę oszukańczą grę Ezena i swoją głupią naiwność,
zastanawiał się dlaczego dawał się wciągać w tę bezsensowną
rozmowę. Przecież wiedział doskonale jak wielkim oszustem jest
Ezen. Być może skrywaną motywacją Galliota były bajeczne zyski,
które mógł zaproponować Ezen? On, władca zachodu wiedział, że
pieniądz przeważy wszystko. W przyjacielskiej rozmowie całkowicie
odmienił serce Galliota, skierował je przeciwko Kattowi i zbliżył
do siebie. Racząc się przy tym wspaniałym winem, wpadli nawet w
świetny humor. Wtedy to Galliot odsłonił przed Ezenem to, co Katt
tak skrzętnie ukrywał przed całym światem. Na ekranie mógł
zobaczyć wyraźnie reakcję Ezena, gdy ten słuchał omamionego
generała, zdradzającego swego króla w pijackim amoku. Przebiegły
mistrz kłamstwa siedział rozparty na miękkiej sofie ze zmrużonymi,
knującymi oczami. Jego twarz emanowała wręcz szyderczą
satysfakcją.
Dalej wypadki potoczyły
się bardzo szybko. Dla Ezena przeciągnięcie na swoja stronę
rozpustnego i przekupnego Mansama nie przedstawiało specjalnych
trudności. Rozpoczęła się kolejna, krwawa wojna z Kattem. Ten,
zupełnie nieświadomy grożącego ze strony Mansama
niebezpieczeństwa, zaangażował ogromne siły z zamiarem
ostatecznego zgniecenia Ezena. Tymczasem, w momencie gdy wojna
rozgorzała na dobre, po przeciwległej stronie królestwa Katta,
połączone armie Ezena i Mansama rozpoczęły inwazyjne natarcie.
Uderzenie było niespodziewane, tym bardziej, że granice z Mansamem
nie były strzeżone. Przypominało to rozszalały nagle pożar
zajmujący wysuszoną, drewnianą chatę. Kiedy ta potężna powódź
ognia pokryła trzecią część królestwa Katta, alarmujące wieści
doszły do kwatery głównej, gdzie przebywał król.
Zerwał się na równe
nogi i zaklął siarczyście. Po chwili przystanął i rozejrzał się
po swoich dowódcach.
A gdzie to przebywa
nasz generał Galliot – pytał, podczas gdy jego twarz przypominała
pokryte czarnymi chmurami niebo.
Jest na miesięcznym
urlopie – odpowiedział pułkownik Roter – wyjechał do rodziny.
Jest wojna! – nie
zdarzyło się jeszcze, aby generał Galliot zaniedbał swój
obowiązek wobec rządzących.
Katt zamilkł. W ciszy,
która nastąpiła, wszyscy dowódcy odczuwali wzrastający niepokój.
Galliot nas zdradził!
– powiedział po chwili Katt na pozór spokojnie, lecz złowrogi
pomruk wydobywający się gdzieś z jego wnętrza sprawił, że zimny
dreszcz przebiegł po plecach wszystkim obecnym – zdradził mnie
mój własny generał!- jego oczy miotały błyskawice. Wszyscy z
napięciem obserwowali króla dyszącego gniewem. W milczeniu
przemierzał centrum dowodzenia, zerkając od czasu do czasu na
główny monitor, gdzie widoczny był już symulowany obraz przebiegu
bitwy. Nagle Katt zmienił swoja postawę. Przestał dyszeć i
nerwowo zaciskać szczęki.
Co za głupiec –
rzekł – nędzny głupiec! Sprzymierzył się z Ezenem, którego
nic nie warta głowa już niedługo spadnie pod moje stopy. Panowie –
zwrócił się do dowódców stojących wokół stołu, na którym
widniała podświetlona mapa – za pół godziny chcę mieć gotowy
plan kontrataku!
To mówiąc odszedł
szybkim krokiem do swego gabinetu.
Gdyby odszukać wszystkich
najgenialniejszych strategów świata, z pewnością osiemdziesiąt
procent z nich znalazłoby się wśród kattowskich oficerów.
Dysponowali jeszcze wystarczająco dużą siłą militarną, z
której, przy mądrym dowodzeniu mogli bardzo skutecznie skorzystać.
Liczba wojsk i broni zaangażowana w wojnę z Ezenem wielokrotnie
przewyższała siłę przeciwnika, toteż wystarczyło odpowiednio
rozłożyć siły na dwa fronty.
Cała operacja odbyła się
niesłychanie sprawnie, dzięki doskonale wyszkolonym jednostkom,
doświadczonym dowódcom, oraz olbrzymim transportowcom powietrznym.
Rozszalała się krwawa,
bezpardonowa bitwa. Wojska Mansama nie były dobrze przygotowane, a
współpraca z rozczłonkowaną armią Ezena przebiegała
chaotycznie. Ofensywa ta załamała się, napotykając na swej drodze
zorganizowaną, żelazną barykadę Katta. Pierwsze wycofały się
wojska Mansama. Dezorganizacja ta mocno nadszarpnęła i pognębiła
ducha walki żołnierzy Ezena. W efekcie Katt przemógł swego wroga
na obydwu frontach.
Jednak największym
przegranym w tej wojnie był Galliot. Mimo danych przez Ezena
obietnic, do tej pory nie zobaczył swoich bliskich. Kiedy szala
zwycięstwa zaczęła przechylać się na stronę Katta, Galliot
oczekiwał swojej żony w pokoju pałacowym, udostępnionym mu przez
Ezena. Niespodziewanie zamiast jego ukochanej, wtargnęło do środka
dziesięciu uzbrojonych żołnierzy. Zanim zdołał cokolwiek
powiedzieć, wylądował na podłodze i zobaczył przed swoimi oczami
wylot lufy karabinu maszynowego, oraz pochylającego się żołnierza,
którego głowę osłaniał stalowy, srebrny hełm. W tym czasie inny
z żołnierzy związał jego ręce. Wyprowadzono go następnie na
plac, gdzie stała w pogotowiu więzienna furgonetka. Jakież było
zdziwienie Galliota, gdy zauważył na drzwiach samochodu herby
Katta!
Żołnierz idący za nim,
uderzeniem kolby karabinu w plecy popchnął go do środka. Kiedy
usiadł na twardym siedzeniu pierwszy raz w życiu odczuł zimną,
dotykalną wręcz obecność śmierci. Nie mógł znieść myśli, że
jej lodowate ręce sięgnęły również po najbliższe jego sercu
osoby. Przeraziły go te oznakowania na samochodzie. Jakim sposobem
więzienna furgonetka z herbami Katta dostała się na teren pałacu
Ezena?! – myślał. Najbardziej niepokojący był fakt, że
odprowadzili go do samochodu żołnierze Ezena. Ależ to byłoby
niedorzeczne... nie, nie, to jakieś makabryczne nieporozumienie.
Jeśli jednak jest to prawdą i został wydany w ręce Katta, to nie
było już nadziei... jedzie prosto na swoja egzekucję. Przerażała
go wtedy świadomość niepojętego okrucieństwa Katta.
Lecz... no właśnie,
stało się inaczej. Jak do tego doszło? W pewnym momencie usłyszał
zgrzyt w przedniej części auta, a następnie potężne szarpniecie
spowodowało, że upadł na metalową podłogę. Cała furgonetka
przewróciła się na lewy bok. Przeraźliwy pisk przesuwającego się
po asfalcie metalu, krzyk kierowców i nagłe uderzenie, po którym
nastąpiła cisza. Ktoś szarpnął drzwi i oczom Galliota odsłonił
się niesamowity widok rycerzy na wspaniałych koniach. Ich zbroje
lśniły w słońcu, w rękach trzymali charakterystyczne płonące
miecze. Byli to wysłannicy Mel.
I tak oto Galliot dostał
się do więzienia strzeżonego przez rycerzy Mel, skąd po siedmiu
długich latach, spędzonych w zimnej celi, został przewieziony owym
dziwnym wehikułem wprost na miejsce swego sądu. Tak naprawdę,
Galliot już sam nie był pewien gdzie się w tej chwili znajduje i
kto jest jego sędzią.
Obraz na ekranie rozpłynął
się pozostawiając po sobie wielką, białą plamę. W sali zapalono
światła. Wszystkie ściany i krzesła wróciły na swoje miejsca.
Ponownie zobaczył przed sobą bogato odzianego człowieka z długą
brodą. Sędzia patrzył mu prosto w oczy. Galliotowi ścierpła
skóra na plecach, gdyż zaglądając w głąb oczu swego
oskarżyciela zobaczył w nich ducha Katta. Przerażony rozejrzał
się po wszystkich dostojnikach siedzących wokoło niego. Były tam
oczy Ezena, Mansama, oraz innych znanych panów tego świata.
Jest tylko jeden
wyrok! – huknął nad jego głową przeraźliwy głos – śmierć!
Tak – odezwali się
dostojnicy – zasłużył na śmierć!
Śmierć... Zapanowała
ciemność. Sala sadowa zmieniła się w potężny krater
wulkaniczny. Podłoga pod jego nogami zapadła się odsłaniając
bezdenną otchłań. Gdy spadał w ciemną czeluść, w jego nozdrza
uderzał zapach stęchlizny, wilgoci i siarki. Raz po raz gorące
powiewy, jak fale niewidocznego ognia, mijały go w szaleńczym
pędzie. Przerażony zobaczył w głębi czerwoną łunę, która
szybko zmieniła się w buchające w górę języki ognia. Skały
naokoło rozgrzewały się coraz mocniej. Nagle ogień wypluł ze
swego wnętrza rozpaloną do białości kulę. Rozsypując tysiące
iskier, zbliżała się do niego w zastraszającym tempie. W środku
niej pojawiła się najeżona płomiennymi kłami paszcza,
rozdziewając przed nim nienasyconą gardziel śmierci. Ten kto
dokańcza życia, leżąc na łożu nie wie jeszcze czym jest śmierć,
dopóki nie przekroczy owej tajemniczej bramy, otwierającej i
zamykającej się tylko raz. Otóż życie jest tym co czyni go
człowiekiem, czym zaś czyni go śmierć?
Galliot do tej pory nie
miał siły wydobyć ze ściśniętego gardła nawet słabego jęku.
Lecz zobaczywszy przed sobą ciemne i wieczne głębokości śmierci,
zrozumiał w jednej chwili ową doniosłość nadchodzącego kresu.
Ostatkiem sił zdobył się na zdławiony krzyk.
Błagaaam! Nie chcą
umierać...!
Dosyć!! – odezwał
się głos.
Nastąpiła kompletna
cisza... Nie mógł otworzyć oczu... Leżał nieruchomo przodem na
zimnej podłodze. Po chwili przesunął dłoń po jej powierzchni,
wyczuwając opuszkami palców cienkie rowki. Z trudem podniósł
powieki. Równo położony parkiet o nienagannym połysku zapewnił
go, że nie znajduje się w piekle. Niekontrolowany szloch wyrwał
się z jego piersi. Łzy spływające obficie z jego oczu, powoli
rozładowały napięcie spowodowane szokiem.
Uspokoił się i przetarł
rękawem twarz. Spróbował wstać, lecz przeszywający ból, który
odczuł w całym ciele przykuł go z powrotem do podłogi. Zaciskając
zęby, z trudem podciągnął pod siebie kolana i odpychając się
rękami powoli się wyprostował. Klęcząc tak, podniósł swe oczy.
Znajdował się z powrotem w sali sądowej. Krzesła, gdzie zasiadali
oskarżający go dostojnicy stały puste. W sali nie było nikogo.
Zobaczył szeroko otwarte okno z widokiem na ogród skąpany w
ciepłych promieniach słonecznych. Przed oknem stał pięknie
rzeźbiony stół, za którym siedział poznany wcześniej przez
Galliota sługa króla Mel. Widząc go Galliot odczuł głęboką
ulgę.
Co się ze mną stało?
– spytał.
Byłeś osądzony i
został wydany na ciebie wyrok – odpowiedział sługa.
Kim oni byli? Ich
oczy...! Ten człowiek miał oczy Katta!
Tak! Nie myliłeś się
– powiedział spokojnie – chcę ci powiedzieć, że Katt to tylko
narzędzie. To samo dotyczy wszystkich innych. Twoi sędziowie, to
wprawdzie władcy dzierżący w swych rękach władzę absolutną,
lecz ograniczoną pewnym określonym przedziałem czasu.
Galliot był wstrząśnięty.
Ale dlaczego to oni
mnie sądzili, a nie król Mel? Skąd się w ogóle wzięli?
Światowe mocarstwa
wysunęły przeciwko tobie oskarżenie – odparł sługa – musiano
wysłuchać ich strony.
Ale wyrok już zapadł
– przerażony Galliot myślał o czeluściach śmierci.
Tak, wyrok zapadł –
zgodził się sługa.
Muszę umrzeć?!
Tak.
Więc... dlaczego
jeszcze żyję?
Sługa królewski spojrzał
mu głęboko w oczy.
Za twoje życie został
złożony okup.
Galliot patrzył na niego
oniemiały.
Okup?!... Ale kto? Kto
to zrobił?
Ktoś, komu bardzo
zależy na tym, abyś żył – sługa wstał i podszedł do
otwartego okna. Lekki, ciepły powiew wiatru dmuchnął w jego włosy
– wiesz dlaczego światem rządzą tyrani, dyktatorzy i kłamcy?...
Dzieje się tak dlatego, ponieważ ludzie sami uznali ich rządy nad
sobą. Najbardziej przykre jest to, że człowiek, aby uniknąć
konfrontacji z samym sobą, woli żyć w takim świecie obłudy i
fałszu. Ci, którzy rządzą tym światem korzystają z wyboru
jakiego dokonała cała ludzkość – mówiąc to podszedł do
Galliota, podał mu rękę i pomógł wstać z podłogi. – Chcesz
wiedzieć kto złożył okup? Jest to ktoś, kto stoi ponad systemem
tego świata, w którym dotąd żyłeś.
Ciszę, która nastąpiła
po wypowiedzi sługi, przerywały tylko śpiewy ptaków dochodzące
zza okna. Galliot stał w milczeniu, wpatrzony w zieleń drzew.
Spokój przyrody powoli usuwał z jego duszy strach i zamęt.
Choć ze mną, chcę
ci coś pokazać – sługa królewski skierował się do wyjścia.
Wyszli do hallu. Dochodząc
do jego końca napotkali szerokie schody prowadzące w dół. Zeszli
do dużej, owalnej sali, której ściany były w całości
przeszklone. Rozciągał się stamtąd panoramiczny widok na rozległy
płaskowyż.
Czy mógłbym o coś
spytać? – zagadną Galliot, kiedy wychodzili na zewnątrz budynku.
Pytaj – odparł.
Co oznaczają te
wszystkie dziwne wydarzenia? – pytając, patrzył badawczo na swego
tajemniczego przewodnika – gdy mnie tutaj przywieziono stalowy
pojazd, w którym byłem uwięziony rozpadł się na kawałki.
Wypuszczono mnie na wolność. Najbardziej zadziwia mnie plac zabaw
dla dzieci. Przecież to wszystko zupełnie nie pasuje do powagi
sytuacji...
Sługa kiwał głową,
czekając, aż Galliot skończy.
Powaga sytuacji... .
Wszystko co się dzieje ma znaczenie, właśnie dlatego, że
zaistniało. Gdy spada na ciebie grad kamieni i zalew twój dom
lawina błotna musisz wiedzieć, ma to znaczenie, to rzeczywistość.
Nie rozumiem tego
wszystkiego – Galliot kręcił głową – mam w głowie zamęt.
Słusznie to
określiłeś: zamęt, lub ściślej
pomieszanie. Czy zauważyłeś, że otaczający cię wszechświat z
jego bogactwem zaskakuje niesłychaną harmonią, równowagą, a mimo
to ludzie żyją w stanie zamieszania i chaosu? Zadziwiające,
prawda?
Galliot idąc obok sługi
królewskiego zauważył w pewnym momencie przesuwający się po
ziemi cień. Podniósł oczy do nieba. Ukazał mu się cudowny widok
płynącego w powietrzu żaglowca. Przesuwał się w idealnej ciszy.
Zamocowany na rei, napięty, trapezowy żagiel przypominał ogromną
tarczę odlaną z idealnie czystego srebra. Masywny kadłub o
strzelistym dziobie urzekał pięknym, opływowym kształtem. Kasztel
na rufie i dziób w całości ze złota połyskiwały wspaniale w
blasku słońcu. Wiatr opływający kadłub unosił w górę
zwisające z burt lniane sznury. Gdy obserwował to dziwne zjawisko
ponad swoją głową, targało nim uczucie zarazem zachwytu, jak i
przeszywającego serce lęku. Statek powoli opadał, wytracając
szybkość. Po chwili osiadł na zielonej murawie. Prawa burta okrętu
drgnęła i z wolna zaczęła opadać w dół. Gdy oparła się
miękko na trawie, oczom Galliota ukazał się niesamowity widok.
Wnętrze kadłuba podzielone na dwa piętra wypełniał tłum ludzi.
W momencie gdy wyjście zostało otwarte, wszyscy oni zaczęli
wychodzić na zewnątrz. Starzy, młodzi, dzieci, kobiety i
mężczyźni. Jedni mieli na sobie stare łachmany, a ich wychudzone
twarze świadczyły o skrajnej nędzy, inni odziani w eleganckie
ubrania o nienagannym wyglądzie, zdradzali swym zachowaniem
arystokratyczne pochodzenie. Nie brakowało również, tak zwanych
obywateli środka, tych ani za bogatych, ani za biednych. Dzieci
biegały po trawie, dorośli śmiali się, rozmawiali, niektórzy
upadając na kolana płakali chowając twarz w dłoniach. Nagle,
wśród tłumu Galliot dostrzegł przez krótką chwilę znajomą,
roześmianą twarz. Serce mu drgnęło.
Helen? – szepnął
do siebie.
Przepychając się przez
tłum, rozglądał się nerwowo po twarzach, pragnąc odszukać tę,
której nie miał już nadziei ujrzeć. Próbował za wszelką cenę
odsunąć myśl, że to tylko złudzenie. Helen została przecież w
rękach Ezena. Jakim sposobem znalazłaby się tutaj? Nie... nie, to
niemożliwe! To bez sensu! Minęło już tyle lat! Nagle stanął oko
w oko z królewskim sługą, który patrzył na niego z szerokim
uśmiechem.
Szukasz kogoś? –
spytał, wskazując na stojącą obok kobietę.
Gall! – dźwięk
tego głosu sprawił, że kojąca słodycz wylała się na jego
serce. To była Helen!
Helen! – Galliot
podbiegł i chwycił w ramiona swoją ukochana żonę. Jej usta były
pełne śmiechu, chociaż zaglądając w głąb jej niebieskich oczu
mógł rozpoznać smutek, niepokój i udręczenie.
Skąd tutaj...?
żyjesz...!? Nie mogę uwierzyć – To naprawdę ty...?! Myślałem,
że oni was...jak to możliwe?! tyle lat, tyle lat!
Ach, Gall! Kochany,
kiedy się dowiedzieliśmy, że żyjesz... – zalała się łzami.
Jak zawsze piękna, ciepła i serdeczna przytuliła się do swego
męża. Dopiero teraz Galliot zwrócił uwagę na stojących
nieopodal dwóch rosłych chłopaków i piękną dziewczynę o
długich, czarnych włosach. Pamiętał ich dziecinne, wesolutkie
twarze, które teraz przybrały młodzieńcze kształty. Serce zabiło
w jego piersiach mocno, niemal boleśnie. To były jego dzieci.
Helen odwróciła się do
nich i kiwnęła zachęcająco głową.
Chodźcie, kochani!
przetarła dłonią załzawione oczy i uśmiechnęła się
popatrzcie, tata znowu jest z nami.
Adrianna pierwsza
przełamała nieśmiałość. Ona pamiętała ojca lepiej niż Tomasz
i Dawid. Miała dwanaście lat kiedy ostatni raz Galliot ucałował
ją na pożegnanie i wyjechał do Pałacu Królewskiego. W kilka dni
później, w środku nocy, ich dom otoczyli żołnierze; usłyszała
terkotanie karabinów maszynowych i ogłuszający ryk lądujących
helikopterów. Bolesne wspomnienia wryły się w duszę dziewczyny
niczym stalowe szpikulce. Tomasz, mający dzisiaj szesnaście lat,
patrzył na swego ojca nieufnie, trzymając rękę na ramieniu swego,
o trzy lata młodszego brata.
Moi kochani! Tak
tęskniłem za wami
Galliot nie mógł dłużej powstrzymać łez. Przygarnął swoją
córkę i ucałował ją czule w skronie.
Tato...
jęknęła Adrianna
myśleliśmy, że nie żyjesz...
Chodźcie do mnie
chłopcy, nie bójcie się.
Dawid popatrzył na swego
brata i powiedział coś do niego szeptem. Tomasz kiwnął głową. W
końcu zdecydowali się podejść do swojego ojca.
Och, moi kochani...
zawołał Galliot przytulając ich mocno do siebie
byliście dziećmi, a teraz widzę młodzieńców. Zmężnieliście...
zaśmiał się patrząc w ich bystre oczy.
Tomasz i Dawid uśmiechnęli
się, zadowoleni z wrażenia jakie wywarli na swoim ojcu.
Galliot nie pragnął już
niczego więcej. Oto, kiedy już utwierdził się w przekonaniu, że
stał się winnym śmierci najbliższych osób, nagle cała jego
rodzina spada dosłownie prosto z nieba. Wstrząśnięty i
oszołomiony odczuwał przelewające się przez serce fale radości.
Wszystko inne wydało się tak mało znaczące i nie istotne. Nie
ważne, że sam fakt pojawienia się w tym miejscu jego rodziny po
siedmiu latach rozłąki graniczył z cudem. To co widziały jego
oczy i słyszały jego uszy sprawiało, że słowo szczęście
nabrało dla niego realnego wymiaru. Obejmował swoich synów, córkę
i ukochaną Helen, czuł ich oddech i bicie serca.
Jakim sposobem? –
pytał, głaszcząc delikatnie czarne i, jak dawniej, gęste, długie
włosy swej żony – to niewiarygodne, ten okręt...
Pozwól, że ci kogoś
przedstawię – przerwał mu sługa królewski wskazując na
stojących obok trzech rycerze. W rękach trzymali hełmy. Ich dość
mocno pokiereszowane zbroje nosiły ślady po licznych, gwałtownych
uderzeniach. Na okopconych czarnym pyłem twarzach było widać ślady
zmęczenia, lecz ich oczy błyszczały triumfalnie.
Chcę, abyś poznał
tych żołnierzy, którzy należą do najdzielniejszych –
powiedział sługa– właśnie im zawdzięczasz to, że twoja
rodzina jest teraz z tobą. To nie tylko żołnierze, to również
moi serdeczni przyjaciele. Oto Jerozel, Antoch i Efrez. Będą oni
odtąd twoimi przewodnikami. Przypuszczam, że będziesz chciał
zadać im kilka pytań. Ja tymczasem muszę was pożegnać, czekają
mnie obowiązki. Wieczorem chcę was wszystkich widzieć na
uroczystym zgromadzeniu.
To powiedziawszy,
tajemniczy sługa skierował się w stronę jeziora, prowadząc za
sobą ludzi, którzy opuścili okręt. Galliot stał chwilę
nieruchomo patrząc z szacunkiem na rycerzy. Wreszcie, szturchnięty
w bok przez swoją żonę, oprzytomniał i podszedł wyciągając
rękę do najstarszego z nich, którego sługa nazwał Jerozelem.
Chciałbym wyrazić
swoją wdzięczność i uznanie – powiedział, ściskając dłonie
każdego z nich.
Wyobrażam sobie co
czujesz – rzekł Jerozel – wielu z nas było w podobnej sytuacji.
Myślę jednak, że nie do końca zdajesz sobie sprawę z tego co się
stało.
W jaki sposób
zdołaliście odbić moją rodzinę?
Nie było to łatwe –
powiedział Efrez – tym bardziej, że wyruszyliśmy z odsieczą
wielu innym, którzy byli w niewoli Katta. Niestety, nie wszystkich
udało się nam wyrwać.
Jerozel westchnął
głęboko, lecz kiedy spojrzał na Galliota i jego bliskich
uśmiechnął się i powiedział:
Z pewnością jesteś
ciekaw co się działo z twoimi bliskimi przez całe siedem lat.
Galliot spojrzał na Helen
pytającym wzrokiem.
Mieszkaliśmy przez
cały ten czas w pałacu Ezena
odpowiedziała za smutkiem.
A właściwie byliśmy uwięzieni. Nie, nie...
dodała szybko widząc zmartwienie w jego oczach
o dziwo, mieliśmy zapewnione wszelkie wygody. Ezen trzymał nas w
swoich komnatach pod silną strażą. Zapewnili nawet dzieciom naukę.
Codziennie wyprowadzali je z pałacu i odwozili pod ścisłym
nadzorem funkcjonariuszy. Mnie nie wolno było opuszczać pałacu.
Nie wiem dlaczego Ezen nie pozbył się nas od razu. Być może knuł
w związku z nami jakieś ciemne plany. W każdym bądź razie, plany
te najwyraźniej się nie powiodły, skoro postanowił nas
deportować.
Galliot słuchał Helen z
rozdartym sercem.
Zadanie wyratowania
twojej rodziny
wtrącił się Jerozel
otrzymaliśmy w chwili, gdy prowadziliśmy zacięty bój ze
strażnikami Katta. Trzeba było się spieszyć, gdyż śmierć
twojej żony i dzieci była postanowiona. Deportacja nie oznaczała
nic innego, jak tylko karę śmierci. Tylko my trzej zostaliśmy
odłączeni przez dowódców do tej akcji. Kiedy przedarliśmy się
do twierdzy Ezena okazało się, że wszystkich więźniów
wywieziono nad przełęcz mroków.
To miejsce stracenia!
– powiedział z przejęciem Galliot.
Tak – ciągnął
Jerozel – domyślasz się jak szybko musieliśmy działać.
Przybyliśmy na miejsce w ostatniej chwili. Ujrzeliśmy jak ciemność
pochłaniała więźniów zakutych w ciężkie kajdany. Twoja żona z
dziećmi była następna w kolejności, gdy nadciągnęliśmy z siłą
i mocą daną nam przez naszego króla. Nikt z wojowników wroga nie
może się ostać wobec ostrza naszych płomiennych mieczy. Tym razem
jednak, nas było tylko trzech, a więźniów pilnował oddział
złożony z trzynastu żołnierzy Ezena...
- Jerozel chce mnie
usprawiedliwić – odezwał się milczący dotąd Antoch – ilość
żołnierzy Ezena nie miała żadnego znaczenia. Przy innych okazjach
pokonywaliśmy w trzech nawet i dwukrotnie większe oddziały.
Zawiódł mój oręż – Antoch przeczesał palcami swe czarne,
pokryte szarym kurzem włosy – Jerozel i Efrez musieli wykonać
całe zadanie sami.
- Nie przesadzaj –
powiedział spokojnie Efrez kładąc rękę na jego ramieniu –
udowodniłeś, że potrafisz pokonać swoją słabość.
Najważniejsze, że zdołaliśmy wyratować rodzinę Galliota, a przy
okazji wielu innych.
Antoch tylko potrząsną
przecząco głową i zacisnął wargi chcąc zatrzymać niepotrzebne
słowa, cisnące się na język.
- Jest coś, co cały czas
nie daje mi spokoju – rzekł zamyślony Galliot – jak to możliwe,
że jesteście tak dobrze poinformowani o wszystkim co się dzieje?
Jest to tajemnica, której nigdy nie mogłem rozgryźć, będąc
generałem Katta. Wydaje się, jak gdyby wasze oczy przenikały
wszelkie zaułki ziemi, nawet te najbardziej mroczne.
Efrez spojrzał na
Jerozela z niepewnością. Ten wzruszył tylko ramionami:
- Jest wiele tajemnic,
które zostaną przed tobą odkryte. Co do twojego pytania... jeśli
spodziewałeś się, że posiadamy jakąś nadzwyczajną siatkę
szpiegowską to byłeś w błędzie. Prawa, które obowiązują w tym
królestwie są równoznaczne z prawami zapewniającymi, że Ziemia
trwa w najwłaściwszym dla niej miejscu w przestrzeni kosmicznej. A
dlaczego tak jest? Czy potrafisz odpowiedzieć?
- Czy potrafię?... Noo
tak... grawitacja... prawo ciążenia...
Galliot zastanawiał się co to ma wspólnego z zasadami działania
wywiadu.
-Tak, jest to proste
stwierdzenie tego co jest oczywiste, lecz nadal pozostaje to samo
pytanie? Dlaczego tak jest? – powtórzył z naciskiem Jerozel.
- No cóż, przyznaję, że
nie wiem o co pytasz.
- Chcę tylko, abyś to
dobrze rozważył – Jerozel mówiąc to odwrócił się i spojrzał
znacząco na swych kompanów – no chłopcy, misja na razie
skończona.
- Odwiozę was do domu –
zawołał wesoło Efrez
- Do jakiego domu ? –
spytała Helen – nasz dom pozostał daleko w Ba-al!
- Otoczony z pewnością
hordą zbirów Katta – dodał Galliot kiwając głową.
- Zobaczycie sami –
Efrez wbiegł po opuszczonej burcie okrętu i wszedł do środka
otwartego kadłuba. Po chwili dało się słyszeć dobiegający ze
środka warkot silnika, który poprzedził pojawienie się okazałego
Land Rovera. Zjechał elegancko z pochylni i zatrzymał się
dotykając niemal bocznym lusterkiem nosa Galliota. W środku
siedział roześmiany Efrez ubrany w brązową, skórzaną kurtkę.
- Wsiadajcie! –
krzyknął.
*
2
Poranne promienie słońca przedzierały się przez jedwabną zasłonę i muskały delikatnie twarz śpiącej obok Heleny. Galliot nie spał już od godziny. Leżał bez ruchu, wpatrzony w wiszący na ścianie piękny obraz, przedstawiający ogrodników zbierających dojrzałe winogrona. Pastelowa, jasna zieleń zmieszana z ledwie wyczuwalnymi, niemal ulotnymi, żółtopomarańczowymi smugami, nadawały sypialni uspokajający nastrój. Było coś tajemniczego w tym dzisiejszym poranku. Uczucia, niczym przypływy i odpływy morza przynosiły raz po raz fale rozsadzającego serce szczęścia, to znów dziwnego niedosytu i niepewności. Po raz kolejny rozpamiętywał wszystkie wydarzenia wczorajszego dnia. Po tym wszystkim co się stało, jednego był pewien – całe jego życie uległo zupełnej i drastycznej zmianie - już na zawsze.
„Efrez, mówiąc o domu,
rzeczywiście nie żartował – pomyślał i nagle parsknął
śmiechem przypominając sobie wczorajsze wieczorne zgromadzenie.
Efrez, chcąc bardziej zobrazować wspaniałe zwycięstwa jakie były
ich udziałem w czasie misji, odtańczył radosny taniec wyrażający
stan jego zachwyconego serca. Niesamowita pomysłowość figur
tanecznych, jakie zaprezentował, sprawiła, że ludzie, nie mogąc
opanować śmiechu, chwytali się za obolałe brzuchy i wychodzili z
sali – zabawny człowiek z tego Efreza. Taak... – westchnął
głęboko - dawno się tak dobrze nie bawiliśmy”. Popatrzył na
Helen. Na jej twarzy pozostał uśmiech, który towarzyszył jej
przez cały wczorajszy wieczór. Pogrążona w głębokim,
odprężającym śnie, urzekała swoją niewinnością.
Wstał i podszedł do
okna. Uchyliwszy zasłonę, powiódł wzrokiem po okolicy. Sąsiad z
przeciwka stał przed swoim domem i z widocznym na twarzy
zadowoleniem podlewał swój ogródek. Ktoś inny coś majstrował w
garażu, otwartym na oścież. Za płotem, oddzielającym ich posesję
od sąsiadów z prawej strony, jakiś pan, o dość poważnej tuszy,
z pośpiechem otwierał bramę wyjazdową.
Bob, zapomniałeś
wziąć teczkę z dokumentami! – zawołała jego korpulentna żona,
wybiegając z domu.
Ach, - spojrzał na
zegarek i wsiadł spiesznie do samochodu – tracę głowę, dzisiaj
na pewno dostanę wiązankę od szefa. Wrzuć mi to przez okno! –
krzyknął roztargniony do gestykulującej żony, opuszczając szybę
w samochodzie
Uważaj na siebie,
Bob! – zawołała za odjeżdżającym już autem.
Która to już
godzina? – mruknął do siebie Galliot. Podszedł do szafki nocnej,
zerknął na leżący tam zegarek i gwizdnął cicho – ho, ho, ósma
trzydzieści. Dzieci pewnie się już obudziły.
Na potwierdzenie swoich
przypuszczeń, usłyszał tumult przewracających się rzeczy w
pokoju chłopców i odgłosy stłumionej przez ściany gadaniny.
„Chłopaki mają za sobą dużo wrażeń i nie mogą się nagadać”
pomyślał z uśmiechem. Starając się nie zbudzić Helen, wyszedł
cicho do łazienki, by wziąć prysznic. Pełen odświeżającej
werwy zbiegł następnie do kuchni i zabrał się do przygotowania
śniadania.
Dzień dobry, mój ty
kucharzu – Helen objęła go z tyłu, gdy zapamiętale kroił
warzywa.
Dzień dobry, kochanie
– przekręcił głowę w bok i cmoknął ją głośno w usta – i
jakie wrażenia? Nowe łóżko... nowy dom?
Czuję się... mmmm,
wspaniale – uśmiechnęła się – a ty?
Ja...?
powiedział powoli błądząc myślami w zupełnie innym miejscu
tak, świetnie.
Jest trochę mniejszy
od naszej willi w Ba-al, ale całkiem przytulny
mówiła z zachęceniem w głosie, patrząc ciepło na zamyślonego
Galliota.
Och... nie, nie
ocknął się z zadumy i roześmiał się odgadując pytanie w jej
spojrzeniu
nie żałuję. Podoba mi się tutaj... mamy bardzo sympatycznych
sąsiadów i...
W tym momencie dzieci
zbiegły głośno po schodach i zaczęły się przepychać w drzwiach
kuchni.
Cześć! Tata robi
śniadanie?
zaśmiał się Tomasz
no, zaraz go sprawdzimy.
*
Chłopaki z Adrianną
korzystając z wolnego czasu wyjechali gdzieś razem na wycieczkę
rowerową. W ciszy słonecznego popołudnia Galliot zatonął głęboko
w leżak i przyglądał z zadowoleniem przechadzającej się po
ogrodzie Helen. Oglądała z przejęciem piękne krzewy i kwiaty.
Wtem uwagę jego zwrócił nadjeżdżający, znajomy, ciemnogranatowy
BMW. Zatrzymał się przed sąsiednią bramą. Bob, jak nazwała go
jego żona, wygramolił się z samochodu. Można było od razu
rozpoznać, że w pracy nie poszło tak źle, jak się rano
spodziewał. Twarz miał rozluźnioną, tak samo jak koszulę i
krawat. Napotykając przez przypadek spojrzenie Galliota, uśmiechnął
się do niego i podchodząc do ogrodzenia zawołał wesoło:
Dzień dobry! Miło
poznać nowych sąsiadów
przetarł czoło chusteczką i stęknął
ależ upał.
Helen, która już
wcześniej zaznajomiła się z jego żoną, przywitała się
serdecznie. Galliot wstał z leżaka i podszedł, wyciągając rękę
w jego stronę.
Nazywam się Galliot
Klausner, moja żona Helen, przyjechaliśmy wczoraj wieczorem
uścisnął jego grubą dłoń.
Bob Wright.
powiedział szybko
Panie Klausner, trudno rozmawiać w tym skwarze, co by pan powiedział
na wieczorek zapoznawczy ?
uśmiechnął się
zapraszamy państwa do nas dzisiejszego popołudnia.
Galliot spojrzał na
Helen, której twarz wyrażała pełną aprobatę.
Z dużą przyjemnością
odparł.
Świetnie, zatem
czekamy
proszę tylko dać mi czas na oswobodzenie się z tego służbowego
pancerza
roześmiał się wachlując połami marynarki.
Galliot uniósł rękę w
przyjaznym geście i wrócił na swój leżak, obserwując cały czas
wspaniałe BMW, które Bob w tej chwili wolno wprowadzał do garażu.
Przypomniał sobie o swoim porsche, do którego tak się przywiązał.
Z całą pewnością został skonfiskowany wraz z domem i wszystkim
co do nich należało, oraz zapieczętowany: „Własność Rządowa”.
Ciekawe, który z wysoko postawionych urzędników konsumuje teraz
jego, wcale nie małe, bogactwa? Jako zdrajca, stracił prawo do
całego majątku pozostawionego na wschodnich ziemiach. Ciągle na
nowo rozpamiętywał wydarzenia sprzed siedmiu lat. Tak nagle
wszystko się wtedy zmieniło... chyba zbyt nagle! Coś w tym
wszystkim jest nie tak. Wciąż na nowo analizując to co się stało,
znajdował coraz więcej zawiłych niejasności. Jego wiara w
celowość istnienia zostałaby pogrzebana definitywnie, gdyby nie
fakt, że jest otoczony swoją rodziną, będącą namacalnym dowodem
na to, że życie ma jednak sens. „Jakiż ten świat pokręcony,
myślał popijając lemoniadę
ogólnoświatowe porozumienie, wspólny rząd... po co?! Żeby się
wzajemnie okłamywać?... Czemu ma to służyć?...”.
Kiedy rodzina Klausnerów
weszła na podwórze Boba i Tatiany, słońce stało już nisko nad
horyzontem i rozluźniło nieco swój upalny uścisk. Bob siedział w
kolorowej letniej koszuli i krótkich spodenkach, pilnując z dużą
uwagą piekących się na ruszcie kiełbasek, szaszłyków i
smakowicie pachnącego mięsa. Tatiana podeszła do Heleny i
natychmiast zaczęła oprowadzać ją po ogrodzie, z widocznym na
twarzy zadowoleniem prezentując niezwykłej piękności, egzotyczne
kwiaty. Bob okazał się być człowiekiem bardzo wesołym i
energicznym. Bez większych ceregieli przeszli na ty i poczuli do
siebie wzajemnie dużą sympatię, doznając wrażenia, jak gdyby
znali się od dawna. Bob wyjaśnił Gallowi powód swego porannego
zdenerwowania. Śmiejąc się, tłumaczył, że jako nadzorujący
budowę potężnego kompleksu biurowców, wznoszonych notabene na
zlecenie zawiązującego się rządu światowego, musiał być dziś
o ósmej czterdzieści pięć przy odbiorze technicznym jednego z
ukończonych wieżowców. Jego szef jest strasznie przejęty tą
inwestycją. Odkąd ich firma wygrała przetarg i dostali to
zlecenie, jego zapał w dopingowaniu pracowników zaczął powoli
przeradzać się w nieprzyjemną fobię. Szczególnie dobrze
wykonującym swą robotę fachowcom, zaczęła już przeszkadzać jego
nadgorliwość. Nie było ostatnio dnia, żeby szef nie omieszkał
wrzucić komuś swoich trzech groszy: „Panowie, takiego klienta nie
wygrywa się codziennie, nie można zawieść... Pamiętajcie, nic
nie może nawalić... nie możecie sobie pozwolić na jakąkolwiek
fuszerkę”, oraz temu podobne, strasznie psując wszystkim nerwy
tym ciągłym gderaniem. Całe szczęście, inspektorzy spóźnili
się dzisiaj prawie pół godziny, dzięki czemu Bob uniknął
wysłuchiwania deprymujących kazań szefa.
A ty Gall ...
pytał, ogryzając rumiane udko kurczaka
czym się zajmujesz? Sądząc z nazwiska, to chyba pochodzisz gdzieś
ze środkowej Europy?
Mniej więcej
roześmiał się Gall, podziwiając niesamowity apetyt Boba
jednakowoż niemieckie brzmienie mojego nazwiska nie ma nic wspólnego
z jego pochodzeniem, moi przodkowie to rdzenni Ślązacy. Ale... czy
dzisiaj ma to jakiekolwiek znaczenie?...
zapatrzył się w żarzące się na palenisku węgle
Co do profesji to jestem wojskowym, służyłem niegdyś w armii
Katta.
Służyłeś?
Bob spojrzał uważnie na Galla.
To długa historia...
powiedział z ociąganiem, dając do zrozumienia, że nie chce o tym
rozmawiać.
Zauważyłem, że
przywiózł was Efrez.
Znacie się?
Bardzo dobrze
Bob rozparł się wygodnie na krześle
pracujemy razem nad pewnym ciekawym projektem, a poza tym jest moim
bratem.
Trudno uchwycić
podobieństwo.
Rzeczywiście
zaśmiał się
ja jestem gruby, a on chudy.
W takim razie musisz
znać również Jerozela i Antocha.
Oczywiście. Tutaj, na
całym zachodnim wybrzeżu znają ich prawie wszyscy.
Galliot zawahał się, jak
gdyba chciał zadać jeszcze jedno pytanie, lecz w ostatniej chwili
się powstrzymał.
Bardzo ciekawe... Bob,
kim oni właściwie są?
Tych trzech, to mocne
filary dzisiejszego chrześcijaństwa. Zachodnie wybrzeże Ameryki,
począwszy od Vancouver po Kalifornię stanowi jedyne na świecie
miejsce, gdzie chrześcijanie mogą działać jeszcze bez przeszkód
i nacisków...
Chrześcijanie...
mruknął Galliot, patrząc na Boba niepewnie
których chrześcijan masz na myśli, chyba nie tych zbuntowanych
fundamentalistów? W Europie i Azji uważa się, że są groźniejsi
niż bomba atomowa!
Bob spoważniał.
Tak...
westchnął
nie tylko tam. Wszelkie przejawy prawdziwej wiary chrześcijańskiej
unicestwia się bardzo skrupulatnie w każdej części świata. Azyl
na zachodnim wybrzeżu zastał wywalczony przez kilku bardzo
wpływowych ludzi, zasiadających w Izbie Reprezentantów, członków
Federacji Wspólnot Narodów, przemysłowców oraz autorytetów w
różnych dziedzinach sztuki i nauki, cieszących się światową
sławą. Lecz przekształcenie światowego porządku następuje
bardzo szybko i... kto wie co może się zdarzyć. Politycy od dawna
są mocno zaangażowani w tak zwane „globalne uświadamianie
narodów”.
Nigdy nie słyszałem
o tym azylu dla chrześcijan na zachodnim wybrzeżu Ameryki.
Nie jest to zbyt
popularny temat w mediach, powiedziałbym nawet, że niewygodny i
świadomie omijany.
Siedem lat temu Galliot,
spotykając się z kimś kto miałby nawet luźne powiązania z
chrześcijaństwem, zareagowałby gniewem, uświadamiając
potencjalnemu heretykowi jak bardzo niedopuszczalne jest burzenie
przez fanatyków przyjętego porządku. Lecz teraz...
A ty Bob, czy jesteś
chrześcijaninem?
Bob zaśmiał się i kiwną
głową.
Tak, ale nie wiem, czy
po takim wyznaniu nie zepsuje się coś w mojej świeżo nawiązanej
przyjaźni z generałem Galliotem, pogromcą chrześcijan
uśmiech na twarzy Boba ustąpił miejsca szczerej trosce.
Byłym generałem,
Bob...
głos Galliota się załamał; można było wyczuć jak zmaga się ze
zduszonymi uczuciami niepewności i frustracji, które szukały
ujścia
Wiesz kim jestem?
Bob skinął twierdząco
głową.
To przeszłość Bob.
Jeśli chodzi o mój stosunek do chrześcijaństwa, rzeczywiście,
zawsze byłem przekonany, że są buntownikami i heretykami. Zupełnie
nie rozumiem czemu tak uparcie obstają przy swojej opozycji;
przecież wszystkie ważniejsze wyznania świata już dawno, bez
sprzeciwów uznały nowy porządek religijny, w tym kościół
katolicki, prawosławny, protestanci, a nawet islam,
w głosie Galliota pojawiła się nuta irytacji
dlaczego zostałeś chrześcijaninem?
Gall, jeśli potrafisz
wskazać mi bardziej sensowniejsze, niż biblijne wyjaśnienie genezy
i celu istnienia, to natychmiast porzucę chrześcijaństwo!
Bardziej sensowniejsze?
Galliot poczuł odżywającą w nim niechęć
Bob, czy naprawdę uważasz, że jedynie chrześcijanie posiadają
monopol na prawdę? Czyż to nie jest fanatyzm?!
Domyślam się co
czujesz
Bob sięgnął po leżącą obok, na małym stoliku, książkę w
oprawie z brązowej skóry
ale czy kiedykolwiek próbowałeś poznać fakty?
Nietrudno było zgadnąć,
że była to Biblia.
A jaką mogę mieć
pewność, że ta książka zawiera prawdziwe fakty?
Czy wierzysz w
istnienie Boga?
Bob przestawił krzesło, aby usiąść frontem do Galliota i
spojrzał mu głęboko w oczy.
Nie wiem czy jest
jakiś Bóg
odpowiedział szybko
zawsze kierowałem się racjonalną zasadą, że to geniusz człowieka
prowadzi ludzkość do trwałego pokoju i bezpieczeństwa. Człowiek
posiada w sobie potencjał do samowystarczalności.
Powiedz mi szczerze,
ile znaków zapytania pojawiło się w twojej głowie, gdy
wypowiedziałeś teraz te słowa?
Galliot, w którym przez
chwilę obudził się nieprzejednany generał Katta, zaniemówił pod
wpływem nawału wątpliwości. Rzeczywiście, Bob ma rację... jego
poglądy od dawna trzęsły się w posadach...
Dobra Bob, załóżmy
teoretycznie,
słowo „teoretycznie” zaznaczył z dużym naciskiem
że istnieje Bóg. Mam jeszcze do wyboru islam, hinduizm, buddyzm,
ewolucję, a w ostateczności swoją własną koncepcję Boga.
Dlaczego twierdzisz, że chrześcijaństwo oferuje ostateczną
prawdę?
Ależ Gall
zaśmiał się Bob
ja nic nie twierdzę. Zapytałem tylko, czy wierzysz w istnienie
Boga.
Mówiąc to podniósł
ręce na widok Tatiany i Helen, które zbliżały się w ich kierunku
wolnym krokiem.
Drogie panie!
zawołał
szaszłyczki stygną. Czy zechciałyby panie zasiąść i zaszczycić
nas swoją obecnością.
Mimo swojej tuszy Bob
podskoczył dziarsko i udając wytwornego lokaja podsunął krzesła
rozbawionym kobietom. Następnie, zarzucając sobie na rękę
ręcznik, zamiast kelnerskiej serwety stanął usłużnie obok.
Czego panie sobie
życzą, polecamy udka z grilla, szaszłyki z grilla, oraz pieczeń...
też z grilla.
Ja poproszę trochę
tego smakowicie wyglądającego ciasta
śmiała się Helen.
Polecam, moja droga,
według przepisu mojej babci
zachęcała Tatiana
oryginalny, rosyjski kołacz.
Galliot nie chciał psuć
wszystkim dobrego nastroju, lecz ta krótka rozmowa z Bobem sprawiła,
że nie mógł zdobyć się na podtrzymanie dobrego humoru. Na
szczęście Helen bawiła się bardzo dobrze, przysłuchując się z
dużym zainteresowaniem opowiadaniom Tatiany o jej rosyjskich
przodkach. Choć Galliot bardzo starał się skupić na tym, co
mówiła Tatiana, niewiele do niego docierało poprzez gąszcz
krzewiących się myśli. Czy to możliwe, że ideały, których
starał się bronić i którym poświęcił całe życie, miałyby się
okazać gigantycznym fałszem? Wprawdzie wewnętrzne konflikty
pomiędzy władcami ziemi zawsze psuły wymalowany przed narodami
obraz życia w pokoju i bezpieczeństwie, lecz wszyscy przecież
wiedzą jak ciężką drogę musiały przebyć elitarne organizacje,
pracujące od wielu lat nad tym, co dzisiaj staje się
rzeczywistością
jeden rząd, jedna religia, świat bez granic. Czyż to nie potencjał
ludzki doprowadził do tak niebywałego rozkwitu ludzkiej
cywilizacji? Dlaczego nie mielibyśmy zaufać ludzkiemu geniuszowi,
jego mądrości i dobrej woli duchowych przewodników? Jest wiele
regionów na świecie odczuwających już teraz dobroczynny wpływ
utworzenia nowego porządku. Istnieją potężne społeczności
potwierdzające, że raj na ziemi jest ich codziennym doświadczeniem.
On sam, kiedy jeszcze służył jako generał Katta, korzystał w
całej pełni z dobrodziejstw zapowiadających nadejście nowego,
złotego wieku. A jednak...w całym tym słonecznym i radosnym
obrazie kryło się jakieś perfidne zakłamanie. Przecież on sam żył w oszustwie, popierał ideę jednego rządu światowego, stwarzającego pozory jedności. Na samo wspomnienie własnej obłudy, odczuł obrzydzenie. Zasłonę
okrywającą jego oczy, choć ciężką i grubą, rozpruwało powoli
światło realnej rzeczywistości. Zdemaskowanie prawdziwej twarzy
świętego Katta, czy dobroczyńcy Ezena to tylko część faktów,
które zburzyły spokój jego duszy. Galliot skonfrontował się z
prawdą o wiele bardziej przerażającą. Zobaczył świt,
zwiastujący pojawienie się powalającej jasności, odkrywającej
wszelkie mroczne, zatęchłe zakamarki ziemi. Czy wojny, recesje,
terror, miażdżenie całych narodów okażą się scenariuszami dla
aktorów teatralnych? Kim więc są autorzy widowiska przedstawianego
ludzkości? Być może ustawione za kulisami pozorów trony stoją
przygotowane właśnie dla nich.
*
Wyjaśnij mi to jak
małemu dziecku
powiedział zmęczonym głosem Galliot.
Siedzieli z Efrezem przy
okrągłym stoliku w restauracji usytuowanej na pięknym, skalistym
wzniesieniu, otoczonym okazałymi drzewami, skąd rozpościerał się
kapitalny widok na ciemne wody oceanu. W lokalu, składającym się
właściwie z sześciokątnego dachu wspartego w środku i na rogach
grubymi palami, znajdowało się niewiele osób, co sprzyjało
prowadzeniu swobodnej rozmowy. Efrez przełknął ostatni kęs
delikatnego mięsa krewetki, wytarł usta i popił pomarańczowym
sokiem. Następnie usadowił się wygodnie, wspierając łokcie na
oparciach krzesła.
Melchizedek to imię
starożytnego króla i kapłana
mówił akcentując wyraźnie każde słowo i spoglądając w swoje
notatki
był władcą Salemu, późniejszej Jerozolimy. Jego imię oznacza:
król jest sprawiedliwy. Istnieje krótka, lecz bardzo istotna
wzmianka na jego temat. Przed wiekami, w czasach Abrahama, to jest
ponad trzy tysiące osiemset lat temu, bliskowschodnimi ziemiami
rządzili potężni królowie, z których największym był król
Elamu Kedorlaomer. Miał on przymierze z trzema innymi królami i za
ich pomocą postanowił podbić pięć królestw, wśród których
była też Sodoma i Gomora. Kedorlaomer zagarnął wszystko, a przy
okazji wziął do niewoli mieszkającego w Sodomie Lota, bratanka
Abrahama. Abraham miał jedynie trzystu osiemnastu wojowników, lecz
to mu wystarczyło, uderzył i pobił potęgę czterech królów,
uwalniając Lota. Gdy wracał po zwycięstwie wyszedł mu na
spotkanie Melchizedek, król Salemu, aby go błogosławić, a był
on, jak jest napisane, kapłanem Boga najwyższego.
No dobrze!
jękną oszołomiony Galliot wyciągając przed siebie ręce w
obronnym geście
nie rozumiem, co ta historia ma wspólnego ze mną, z tobą...no i...
w ogóle, z tym co się wydarzyło?
Przyznam szczerze, że
sam jestem zaskoczony
Efrez kręcił głową
to niesamowite, miałeś sen o królach tego świata, a także o
królu nie z tego świata. Jedyne porównanie jakie mogę znaleźć,
znajduje się w Księdze Mojżesza, król Melchizedek jest poza
ludzkim systemem, według porządku Melchizedeka, Jezus Chrystus jest
arcykapłanem na wieki.
Według porządku
Melchizedeka? Cóż to za porządek?
Krótko mówiąc jest
to kapłaństwo poza ludzkim porządkiem. Chodzi o to, że wszyscy
kapłani na ziemi przekazują dziedzicznie swój urząd, z pokolenia
na pokolenie, lub są wyznaczani przez ludzi. Takim kapłańskim
rodem byli na przykład izraelscy Lewici, ustanowieni przez Mojżesza.
Wyjątkowość Melchizedeka polega na tym, iż jego kapłaństwo nie
wywodzi się z żadnego rodu, jago urząd nie znajduje początku w
żadnej ludzkiej ustawie, nie jest też wynikiem ludzkich wyborów.
Jest to kapłaństwo bez początku i nie mające końca.
Efrez przerwał i patrzył
w milczeniu na potężne wody Pacyfiku.
Nie ma wątpliwości,
że twój sen nie był jedynie wytworem twojego umysłu
zastanawiał się głośno
Więzienie, rozpadający się stalowy pojazd, dzieci, rycerze,
płynący w powietrzu okręt, sługa króla Mel, no i... ta sala
sądowa. Niesamowite!
Galliot patrzył na niego
przerażony.
A więc to jakaś
halucynacja?!
Nie halucynacja,
lecz... hm... tak myślę, że to swego rodzaju wizja. Oczywiście
należy to interpretować bardzo ostrożnie i z dużą rezerwą.
Jednak pewne elementy mogą być dla ciebie bardzo konkretnym
przesłaniem.
Jakie elementy?
Mówiłeś coś o
okupie za twoje życie.
Tak. Ktoś, kto stoi
ponad systemem tego świat, złożył za mnie okup. To słowa owego
sługi króla Mel.
Bez wątpienia, można
zauważyć analogię do śmierci Jezusa Chrystusa.
Galliot potrząsał z
niedowierzaniem głową.
Posłuchaj Gall,
proponuję spotkanie z Jerozelem i Antochem. Myślę, że oni mogą
nam pomóc w tej sprawie.
No... nie wiem.
Co masz do stracenia?
Efrez wstał i dał znać kelnerowi
Nie ma co marudzić, jedźmy!
*
Noc, wychodząca naprzeciw
szarzejącemu, letniemu dniowi, spowijała wolno zabytkowy rynek,
gdzie gromadził się coraz większy tłum. Wszyscy wpatrzeni w
olbrzymi, jaśniejący ekran, umieszczony na pięknym ratuszu,
będącym dumą wszystkich mieszkańców miasta. Andrzej Hanski
patrzył oniemiały na podekscytowanych ludzi wokół siebie. Na
ekranie emitowano przekaz z Rzymu, gdzie odbywało się
bezprecedensowe spotkanie.
To historyczny
przełom!
relacjonował entuzjastycznie korespondent, za którego plecami
widoczna była majestatyczna budowla Colloseum
świat czekał na tę chwilę! Gdyby państwo mogli choć przez
chwilę odczuć atmosferę panującą dzisiaj w Wiecznym Mieście.
Radość, zachwyt! To co wydawało się niemożliwe, dzisiaj stało
się rzeczywistością na naszych oczach!
Obraz uległ zmianie. Inny
korespondent, który zręcznie przejął pałeczkę od swego
poprzednika, widoczny był na tle starożytnych ruin Forum Romanum.
Opisywał wszystko co się działo na wielkiej, oświetlonej
reflektorami scenie ustawionej przed kolumnami, ukazującymi
szczątkowy obraz wspaniałości rzymskich świątyń. Całą tylną
część sceny wypełniał potężny chór, złożony z dwustu
śpiewaków stojących w trzech rzędach i odzianych w fioletowe,
długie szaty. Przed nimi ustawiono kilkanaście kunsztownie
wyrzeźbionych krzeseł o wysokich oparciach i miękkich, grubych
obiciach. Jeszcze bliżej publiczności stała masywna, dębowa
mównica.
... oczekujemy z
niecierpliwością pojawienia się na scenie dostojnych gości...
mówił młody, energiczny człowiek, prezentując do kamery szeroki,
doskonale wyszkolony uśmiech. W tym momencie rozbrzmiały
przejmujące fanfary trąb i głosy śpiewaków zadudniły wśród
starożytnych ruin. Nagle ryk tysiące ludzi zgromadzonych na Forum
Romanum zagłuszył kompletnie chór i dźwięk instrumentów.
Powodem tej reakcji byli dwaj mężczyźni wchodzący powoli na scenę
po wyściełanych grubą tkaniną schodach. Unosząc wysoko ręce w
zwycięskim geście, obeszli scenę i stanąwszy pomiędzy mównicą,
a publicznością odwrócili się do siebie twarzą w twarz,
ostentacyjnie ściskając sobie prawicę. Ten gest wywołał jeszcze
większe owacje publiczności, setki fleszy błyskało ze wszystkich
stron. W ślad za pierwszymi dostojnikami wchodzili na sceną
dystyngowani urzędnicy administracyjni, ministrowie, przedstawiciele
władzy ze wszystkich regionów świata. Każdy z nich zajął swoje
miejsce na krzesłach za mównicą. Mężczyźni, których pojawienie
się wywołało aplauz tłumów, pokierowani przez dwie usłużne
panie, zajęli najbardziej widoczne, wysunięte do przodu miejsca,
jeden z prawej, drugi z lewej strony sceny. Głosy śpiewaków
grzmiały jeszcze przez chwilę ponad głowami zgromadzonych, aż
wreszcie po spektakularnym, dynamicznym forte, chór zamilkł
pozostawiając po sobie w powietrzu krótki rezonans. Zaległa cisza.
Na podwyższeniu pojawił się szpakowaty, dobrze zbudowany mężczyzna
ubrany w idealnie skrojony garnitur. Był to jeden z najwyższych
urzędników miejscowej władzy, wyznaczony do prowadzenia spotkania
Fernando Lariocci. Z widocznym zadowoleniem potoczył wzrokiem po
wszystkich zgromadzonych. Gdy przemówił zdawało się, że jego
głos dobiega ze wszystkich stron.
Mam przyjemność
dzisiejszego wieczoru powitać z Rzymu cały świat, oglądający nas
dzięki bezpośredniej transmisji. Proszę państwa, nikt nie ma
wątpliwości dlaczego wybrano właśnie Rzym w celu zorganizowanie
tak niecodziennego wydarzenia. To właśnie tutaj po raz pierwszy
zgromadzono i skoncentrowano wszelki ludzki geniusz. Śmiem
powiedzieć, że to właśnie Rzym zainicjował ideę globalizacji
świata, ułożył podwaliny cywilizacji, w której żyjemy i
pochwycił do jednego wspólnego skarbca szlachetne klejnoty kultury
i sztuki całego świata. tutaj rozpoczęła się nowa Europa, a
potem nowy świat. I dzisiaj drodzy państwo, tutaj właśnie jest
miejsce, skąd rozpocznie się nowy rozdział ludzkości!
Ostatnie słowa utonęły
w oklaskach i owacjach. Lariocci delektował się tym nagłym
wybuchem uznania i poparcia.
Mam zaszczyt powitać
w tym miejscu króla Połączonego Mocarstwa Zachodniego Aleksandra
von Ezena...
przerwał, dołączając do oklasków publiczności i kłaniając się
przed mężczyzną po swojej prawej stronie. Ezen, postawny, wysoki
człowiek po pięćdziesiątce o gęstych, czarnych włosach, lekko
poprószonych siwizną wstał z gracją i kładąc lewą rękę na
piersi ukłonił się szarmancko.
Pozwólcie państwo,
że przywitam również w imieniu nas wszystkich wyjątkową
osobistość, króla Ziem Europejsko
Azjatyckich Dariusza BaalHamona
Katta.
Katt wstał. W jego
postaci było coś ekscytującego, a zarazem zniewalającego. Jakaś
niezwykła charyzma, która przyciągała jak magnes. Rysy jego
twarzy mimowolnie nasuwały skojarzenia z cesarzami rzymskimi. Orli
nos, szeroka szczęka, twarde, wysokie czoło spod którego
spoglądały uparcie i pewnie ciemnobrązowe duże oczy. Ubrany w
czarny garnitur i czarny krawat połyskujący w światłach
reflektorów, stał z uniesionymi wysoko rękami. Ogłuszający ryk
tłumu przerodził się w rytmicznie powtarzane skandowanie: „
Ba-al Hamon!... Ba-al Hamon!... Ba-al Hamon!...”. Nie bez przyczyny
tłum uniósł się takim zachwytem. To przecież pod rządami Katta
nastąpiły zmiany w całej Azji. Państwa takie jak Korea, Chiny,
Rosja, a również wszystkie kraje Arabskie połączone dzisiaj w
jedno mocarstwo przeżywają największe reformy w historii tych
narodów. Zaś zażegnanie sporu na Bliskim Wschodzie należy do
szczególnych zasług Katta. Trudno by było znaleźć wśród elit
politycznych kogoś, kto cieszyłby się taką popularnością.
Lariocci z szerokim
uśmiechem uderzał w dłonie i z uznaniem kiwał głową. Gdy Katt
powoli zaczął zajmować swoje miejsce, prowadzący dyskretnym
ruchem rąk próbował zwrócić uwagę rozszalałej publiczności.
Po kilku próbach udało mu się wreszcie to osiągnąć.
Przemówi teraz do
państwa król Aleksander von Ezen, zapraszamy
Lariocci wyskoczył
w kierunku Ezena, uścisnął jego dłoń i gestem
ręki wskazał drogę do mównicy.
Król dumnie wkroczył na
podwyższenie. Z reprezentacyjnym uśmiechem czekał, aż tłum się
uspokoi. Następnie klasną w ręce i zwarł dłonie w mocnym
uścisku. Na palcach zabłyszczały w świetle reflektorów złote
sygnety.
Pokój i
bezpieczeństwo!
jego dźwięczny głos wzniósł się w kompletnej ciszy
to dwa słowa za którymi kryją się idee, o które walczyli nasi
przodkowie, za które ginęli ludzie na wojnach. Są w nich zawarte
wszystkie pragnienia i tęsknoty ludzkości. Mamy za sobą krwawe
dzieje spowodowane zacofaniem nacjonalistycznym i religijnym, które
przyczyniło się do zahamowania rozwoju ludzkiej rasy w drodze
ewolucyjnej, która już dawno powinna nas wznieść ponad szczyty
naszych wyobrażeń o potencjale ludzkiego umysłu. Lecz dzisiaj
nacjonalizm, religijne uprzedzenia, nietolerancja to już przeszłość.
Wysiłki Narodów Zjednoczonych zaowocowały dźwignięciem z ruin
gospodarki światowej, mamy do czynienia ze sprawiedliwym podziałem
dóbr, które oferuje nam ziemia. Głód, bieda i zacofanie nie są
już problemami lokalnymi. My wszyscy wzięliśmy odpowiedzialność
za całą ludzkość!
Ezen umiał przemawiać i
skupić uwagę tłumów. Wszyscy stali jak zamurowani. Nikt nie miał
najmniejszej wątpliwości, że to wielka chwila.
I dzisiaj...
zawiesił głos
po latach konfliktów, sporów, zimnych i gorących wojen, nienawiści
i wzajemnych oskarżeń, dojrzeliśmy nareszcie wszyscy do tego, aby
jednomyślnie stwierdzić, że świat podzielony to nasza wspólna
klęska i globalne samobójstwo! Chcę uroczyście oznajmić wszem i
wobec, że nasze dążenia do zagwarantowania trwałego pokoju na
ziemi osiągnęły szczytowy punkt. Tym punktem jest podpisanie
deklaracji uzgadniającej utworzenie wspólnego rządu nad całą
ziemią. Deklaracji podpisanej przez przywódców Mocarstwa
Zachodniego, oraz przywódców Wschodnich Ziem
EuropejskoAzjatyckich.
Wszyscy jesteśmy świadomi niebywałych zmian jakie zaszły w Azji
pod rządami króla Dariusza, jesteśmy również dumni z przemian
jakie nastąpiły na Zachodzie. Mamy jeszcze w pamięci trudności z
jakimi zmagały się ONZ, Unia Europejska. Pamiętamy też karygodne
gwałcenie praw człowieka w Chinach, Rosji, krajach Arabskich, lub
Korei Północnej, pamiętamy głód w Afryce, w Indiach oraz innych
rejonach globu ziemskiego. Lecz dzisiaj, mówię to z całą
odpowiedzialnością do całego świata, mocarstwami na ziemi rządzą
ludzie w których sercach skupił się geniusz i mądrość
największych przywódców. Dajemy tego dowód tą właśnie
deklaracją!
Owacji nie był końca. Ta
bardzo krótka mowa Ezena wystarczyła, aby porwać ludzi. Podnosili
w górę transparenty i flagi Zjednoczonego Mocarstwa, śpiewając
hymn państwa światowego. Król podziękował wszystkim za poparcie
i podążył na swoje krzesło. Jego miejsce zajął ponownie
Lariocci.
Drodzy państwo,
powiem krótko: król Dariusz BaalHamon
Katt!
wykonał płynny ruch ręką wskazując na Katta.
Gdy Katt stanął na
środku sceny wszyscy niemal namacalnie wyczuwali siłę stojącą za
tym człowiekiem.
Wypowiedź mojego
przyjaciela Aleksandra
powiedział spokojnym, mocnym głosem i skierował wzrok na Ezena
wyraziła w całej rozciągłości to, co jest teraz naszym wspólnym
celem. Tak samo jak Aleksandra, tak i mnie przywiodła w to miejsce
troska o dobro ludzkości, o wasze dobro, moi kochani!
Wyciągnął ramiona w
stronę ludzi i kamer. Nie musiał dużo mówić, sama jego obecność
wystarczyła, aby wzbudzić w ludziach nieopisany zachwyt.
Tak, przygotowaliśmy
dla was wspaniałą przyszłość. Dosyć wojen, dosyć głodu, dosyć
strachu o jutro! To już nie slogany, moi drodzy... Świat czekał na
takich przywódców jak Aleksander von Ezen
położył swoją ciężką lewicę na mównicy, a prawą ręką
wskazał na Ezena
przywódców, którzy przejdą ponad małostkowymi, podłymi,
nędznymi uprzedzeniami. Nas, prawdziwych wodzów nie in-te-re-sują
zabawy w przepychanki i nie jesteśmy również zainteresowani
zdobywaniem i utrzymaniem dla siebie jakiegoś nędznego skrawka
ziemi!... naszym celem jest całkowita i ostateczna przemiana życia
na całej, zamieszkanej ziemi!
zatrzymał się i popatrzył władczo. Ludzie pochłaniali jego
słowa.
Na waszych oczach powstaje rząd, który z całą powagą postanowił
skorzystać z bogactw mądrości ludzkiej zgromadzonej przez wieki,
aby teraz zaoferować wam to co najcenniejsze... to co najlepsze... i
to co najwartościowsze!
Okrzyk tłumów i
skandowanie: „ Ba-alHamon!...Ba-alHamon!”...
Na zabytkowym, krakowskim
rynku, gdzie tłum reagował równie żywiołowo jak tan na Forum
Romanum, Andrzej Hanski, popychany z wszystkich stron przez
rozmawiających głośno ludzi, próbował wydostać się na
zewnątrz. Pragnął jak najszybciej dostać się do Forda Transita,
którego pozostawił na wąskiej uliczce przy dworcu autobusowym.
Kiedy opuszczał rynek Katt przemawiał:
Chcę podziękować
społeczeństwu zachodniemu za okazane mi zaufanie. Wspólnymi siłami
naprawdę zbudujemy coś, co przed kilku laty było tylko mrzonką.
Teraz, w zjednoczonym, postindustrialnym świecie powstaną
sprzyjające warunki, aby w służbie dla dobra ludzkości połączyli
swoje siły najwybitniejsi naukowcy, ekonomiści, przemysłowcy,
humaniści, wykładowcy, politycy...
Ostatnie słowa stawały
się coraz cichsze, aż wreszcie zanikły zupełnie, gdy Hanski,
mijając muzea, teatry, zabytkowe budynki, na które nie zwracał
uwagi, wyszedł na ulicę Westerplatte i skierował się w stronę
dworca. Zobaczył z daleka białą furgonetkę, stojącą spokojnie
niedaleko stanowisk autobusowych. Hanski pracował jako dostawca i
handlowiec w firmie ELPAP,
zajmującej się artykułami i sprzętem dla biur. Wracał właśnie
służbowym Fordem z Radomia i po drodze był zmuszony zatrzymać się
w Krakowie, aby dostarczyć jednemu z klientów kilkadziesiąt paczek
papieru komputerowego i tonery do drukarek. Wprawdzie słyszał po drodze w radiu o jakimś
przekazie satelitarnym, ale nie zwrócił na to specjalnej uwagi. To
co zastał na rynku w Krakowie, zupełnie go zaskoczyło.
Włożył kluczyki do
stacyjki i przekręcił. Silnik Diesla zareagował charakterystycznym
terkotaniem. Czynności przy pedałach, drążku biegów, kierownicy
Hanski wykonywał machinalnie. Ocknął się dopiero w
momencie, gdy zobaczył nagle przed sobą czerwone światło na
przejściu dla pieszych. Zahamował w ostatniej chwili, najeżdżając
niestety na pasy i zatrzymując wóz w odległości kilku centymetrów
od jakiejś przerażonej kobiety. Opuścił szybę i wysunął głowę.
Najmocniej panią
przepraszam!
zawołał
Jak można tak szybko
jeździć?! Powinno się panu zabrać prawo jazdy! Te wszystkie
wypadki to... to przez takich kierowców się zdarzają!
starsza kobieta była roztrzęsiona, chwytała się za serce. Hanski
chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz w tym momencie podjechał obok
samochód policyjny. Funkcjonariusz wysunął głowę.
Za przejściem proszę
zjechać na pobocze i wyłączyć silnik!
„ No pięknie...
pomyślał, zły na siebie
to wszystko przez to idiotyczne kino!”
Wykonał posłusznie
polecenia i przygotował dokumenty. Wóz policyjny zatrzymał się
przed nim z włączonymi światłami awaryjnymi i po chwili jeden z
funkcjonariuszy stanął przy drzwiach Forda.
Dobry Wieczór,
poproszę dowód osobisty, prawo jazdy i dowód rejestracyjny wozu
wyrecytował służbowym, monotonnym tonem. Hanski podał wszystkie
potrzebne dokumenty. Sprawdzając papiery policjant przyglądał się
równocześnie furgonetce, na której widniał napis ELPAP.
Czy pan coś przewozi?
Nie, paka jest pusta,
wracam od klienta.
Proszę otworzyć
tylne drzwi.
Hanski wyskoczył z
szoferki, obszedł auto i zrobił co mu kazano. Pusta przestrzeń
furgonu potwierdzała jago słowa. Na pokrytej gumową okładziną
podłodze stała jedynie skrzynka na narzędzia.
Mógłby pan otworzyć
tę skrzynkę?
Proszę bardzo
pstrykną zaczepy i otworzył wieko.
Klucze, młotek,
śrubokręty. „ Czego ten glina szuka?” pomyślał,
kiedy policjant podniósł górną wkładką na narzędzia i zajrzał
w głąb skrzynki.
Czy to jakieś środki
czyszczące?
zapytał policjant.
Hanski zajrzał do środka.
Nie wiem, to nie moja
skrzynka, auto jest własnością firmy i nie mam pojęcia co to za
proszki. Może...
przerwał widząc jak policjant pomachał foliowym woreczkiem w
stronę radiowozu.
Hej, Piotr!
zawołał do swego kumpla nudzącego się za kierownicą
możesz tu przyjść?!
Tęgi policjant,
wyczuwając widocznie jakąś sensację, otworzył energicznie drzwi
i wyszedł.
Co jest, Adam?
Mamy tu jakiś
podejrzany towar.
Co?
podszedł do nich i spojrzał na worek wypełniony białym proszkiem.
Podniósł wysoko brwi za zdziwienia.
Co to, jakieś prochy?
rzekł.
Kto wie, trzeba to
wziąć do analizy, jest tego cała skrzynia.
Hanski omal nie zemdlał.
Sugeruje pan, że to
narkotyki?
Musimy to sprawdzić.
Pojedzie pan z nami. Piotr...
zwrócił się do swego kompana
weźmiesz ze sobą pana...
zajrzał do dokumentów
Hanskiego, a ja odwiozę pod komisariat auto. Poproszę o
kluczyki...
wyciągnął otwartą rękę.
Ależ...!
Hanski był wstrząśnięty
panie posterunkowy, to jakieś potworne nieporozumienie, ta skrzynka
to... to własność firmy! Nie rozumiem... narkotyki w skrzynce na
narzędzia?!
Proszę się uspokoić
i wsiadać do samochodu!
powiedział twardo policjant.
*
To niesłychane!
krzyczał do słuchawki szef firmy ELPAP, Tomasz Morawski
czy pan chce mi wmówić, że jestem oskarżony o handel kokainą?!
Przez chwilę słuchał,
huśtając się na krześle z głową odchyloną do tyłu.
Niech pan posłucha,
nie życzę sobie, aby ktoś rujnował to czego się dorabiałem
przez lata ciężkiej harówy. Mam wszelkie prawo do tego, aby
chronić własne interesy. Dlatego po krótkiej wymianie zdań,
bardzo grzecznie wyprosiłem tych panów za drzwi. Proszę mi
przedstawić konkretne powody uzasadniające rewidowanie mojej firmy,
oraz naruszanie mojej prywatności... Tak, tak, no słucham pana...
hm... sądzę, że jest to problem pana Hanskiego, to przy nim
znaleziono narkotyki, prawda? Czy nie sądzi pan, że to raczej ja
powinienem skierować sprawę do sądu? Muszę panu powiedzieć, że
pan Hanski ma mocno nadszarpniętą opinię i od dłuższego czasu
nosiłem się z zamiarem zwolnienia go z pracy. Nie jestem zbytnio
zaskoczony, że zaczął się babrać sprzedażą narkotyków. Moja
firma nie ma z tym nic wspólnego. Jestem znanym i poważanym
dystrybutorem najwyższej marki producentów, mam poważnych
kontrahentów na całym świecie, sądzi pan że narażałbym swoją
reputację w tak głupi sposób?!
Wyraz satysfakcji na
twarzy Morawskiego świadczył, że rozmówca z drugiej strony musiał
nieco zmięknąć.
No nie wiem... jestem
bardzo zajęty, ale jeśli to konieczne?...dobrze, o której?... będę
jutro o 11.30, może być?... czy coś jeszcze? Do widzenia.
Odłożył słuchawkę,
splótł ręce za głową i nabrał w usta powietrza napinając mocno
policzki. Po drugiej stronie biurka siedział jegomość o opalonej
na brązowo twarzy ozdobionej srebrną, krótko przystrzyżoną
brodą. Czekał cierpliwie obserwując Morawskiego z dużą uwagą i
bawiąc się od niechcenia jedwabnym krawatem.
To śmieszne, żeby
posuwać się do tak prymitywnych sposobów... czy naprawdę właśnie
o to ci chodziło?
Morawski patrzył z niepewnością na swego gościa.
Ten człowiek jest
bardzo niebezpieczny, stłumienie jego działań jest konieczne
odpowiedział z powagą.
Powiedz mi Kurt,
dlaczego ten chłopak jest tak bardzo dla was niewygodny? Przecież
to taki sobie, zwykły człowieczek. Czy warto było ryzykować
dobrym imieniem firmy, aby go załatwić?
Troskę o dobre imię
firmy...
Kurt uśmiechnął się ironicznie
pozostaw nam. Ty zajmij się swoimi obowiązkami, i nie rozmyślaj
zbyt dużo nad tym małym incydentem, dobrze?
Kurt popatrzył na niego
wzrokiem nie znoszącym sprzeciwu.
Wiesz Kurt, nie
dlatego żebym wam nie ufał, ale...
Dosyć! Powiedziałem,
żebyś sobie tym nie zawracał głowy. Jutro pojedziesz do Krakowa,
wyjaśnisz sprawę i wrócisz spokojnie do swoich obowiązków,
wszystko jasne?
Hm...tak... wszystko
jasne...
przytaknął Morawski, zaskoczony nieco tym ostrym ucięciem dyskusji.
*
Tego samego dnia, jak
zwykle w piątek, o godzinie osiemnastej, w mieszkaniu Ewy i
Szczepana Normanów w Katowicach, gong przy drzwiach dzwonił
częściej niż zwykle. Z każdą chwilą gromadziło się coraz
więcej ludzi. Małżeństwa z dziećmi, młodzi, osoby starsze
zajmowali kanapy, fotele, krzesła, a gdy zabrakło miejsca siadali
na podłodze, parapecie, lub gdzie tylko to było możliwe. Przez
dłuższą chwilę spotkanie odbywało się dość spontanicznie:
szmer rozmów, tudzież przytłumiony śmiech młodzieży, rodzice
wyprowadzali swoje pociechy do sąsiedniego pokoju, gdzie zawsze
czekały na nich zabawki i gdzie na zmianę zajmowało się nimi
jedno z małżeństw.
Pierwszy zabrał głos
Dawid Janos.
Przyjaciele...
odczekał chwilę, aż ucichną rozmowy
mam dla was bardzo przykrą wiadomość.
Wszyscy spojrzeli na
Dawida.
Andrzej Hanski został
aresztowany. Jest oskarżony o rozprowadzanie narkotyków.
Narko... tyków?
Ewa Norman otworzyła szeroko oczy, wyrażając tym samym uczucia
wszystkich obecnych.
Co ty gadasz, Dawid?
jękną Maciej Saski, pracujący razem z Dawidem w jednej firmie
budowlanej jako operator dźwigu.
Dawid pochylił głowę i
zawiesił wzrok na srebrnym długopisie, obracając go nerwowo miedzy
palcami. Nastąpiła kompletna cisza.
Kiedy to się stało?
zapytał zduszonym głosem Szczepan.
We wtorek wieczorem, w
Krakowie...
odpowiedział Dawid nie podnosząc głowy. Gdy po chwili nieco
ochłonął, zrelacjonował pokrótce całe wydarzenie, tak jak je
opisała matka Andrzeja, którą odwiedził przed przyjściem na
zgromadzenie.
Moim zdaniem...
dodał kończąc
ktoś go w to wrobił, znam Andrzeja nie od dziś i jestem pewien, że
to jedyne rozsądne wytłumaczenie... ktoś go w to wrobił!
Nie zapominaj w jakim
świecie żyjemy
odezwał się wysoki i chudy jak tyka mężczyzna, był to Jan
Lewandowski, nauczyciel
ludzie coraz częściej ulegają różnym pokusom w najmniej
oczekiwany sposób.
Nie można tak,
Janie...
perswadował łagodnie Szczepan
jeśli będziemy w ten sposób myśleć, stracimy wszyscy zaufanie do
siebie nawzajem. Andrzej dawał nie raz dowód swojej lojalności, a
dzięki jego zaangażowaniu wielu ludzi odzyskało życie. Nawet
wśród nas są tacy, którzy mogą o tym zaświadczyć.
Kilka osób pokiwało
głowami i w paru słowach dało wyraz swej wdzięczności.
Komu mogłoby zależeć
na tym, żeby tak pogrążyć Andrzeja?
pytała Ewa patrząc na Dawida.
Nie wiem, ale nigdy
nie uwierzę w to, że Andrzej jest dealerem narkotyków.
Czy wymiar
sprawiedliwości nie może tego dowieść?
Dawid spojrzał na
Lewandowskiego z wyrzutem i smutkiem.
Janku posłuchaj,
policjanci znaleźli przy nim kokainę i to jest wystarczający powód
żeby na kilka lat wsadzić go do więzienia. Główny problem jest
jednak o wiele głębszy. Posłuchaj jak to zabrzmi w nagłówkach na
pierwszej stronie gazet: Chrześcijański kaznodzieja dealerem
narkotyków! Pomijając już to, że przydarzyło się to mojemu
przyjacielowi...
spojrzał znacząco na Lewandowskiego
co sprawia mi ból, jest to również sprawa nas wszystkich!
Z całą pewnością
możemy się spodziewać, że będzie to kolejny pocisk, pozwalający
utworzyć następną wyrwę w prawie na korzyść
antychrześcijańskiej propagandy,
zgodził się Szczepan i zamyślił się przez chwilę, patrząc na
Dawida
moi kochani, sprawa jest naprawdę poważna. Dawidzie, jutro rano
pojedziemy do Krakowa. Odwiedzimy Andrzeja i dowiemy się na miejscu
o co chodzi. Przypuszczam, że nic mądrzejszego w tej chwili nie
uradzimy. Teraz największą korzyść może przynieść modlitwa,
padnijmy na kolana i prośmy Pana, aby nam pomógł, prośmy go o
mądrość i... o Andrzeja.
Wszyscy jednomyślnie
uklęknęli. Jedni skłonili głowy, inni wznieśli do góry ręce. Z
mieszkania Normanów, wśród zapadającej nocy wzniósł się ku
niebu szmer przejmującej modlitwy i błagań garstki oddanych Bogu
ludzi.
Kiedy po godzinnym
skupieniu na modlitwie Szczepan sięgnął po leżącą przed nim na
stoliku biblię, nagle powietrze przeszyły dwa uderzenia gongu przy
drzwiach. Rozejrzał się po zgromadzonych.
Może to Tomasz z
żoną? Jak zawsze spóźniony z pracy
uśmiechnął się i odkładając biblię poszedł otworzyć drzwi.
Na klatce schodowej nie
zobaczył jednak znajomych, zawsze uśmiechniętych twarzy. Stali tam
jacyś dwaj faceci, ubrani w czarne garnitury i białe koszule. Ich
oczy koloru stali patrzyły zimno, a mocno zaciśnięte usta, gładkie
jak u manekinów, nie wyrażające żadnych emocji, oznajmiały ściśle
służbowy charakter wizyty. Patrząc z góry na Szczepana, jeden z
nich wyciągnął jakiś dokument.
Dobry wieczór,
jesteśmy z Policyjnych Służb Specjalnych, czy pan Szczepan Norman?
Tak... a o co chodzi?
Szczepan poczuł, że miękną mu nogi, lecz postanowił nie ulegać
panice. Na swoim sumieniu nie nosił nic takiego, z czego musiałby
się przed kimkolwiek tłumaczyć.
Czy możemy wejść?
Przez chwilę, zmieszany,
nie mógł zdecydować się na odpowiedź.
Proszę bardzo, lecz
muszę panów przyjąć w kuchni, ponieważ mam w tej chwili gości
to mówiąc usunął się wskazując drogę.
W tym momencie z pokoju
wyszła Ewa i przystanęła zaskoczona widokiem niespodziewanych
gości.
Ci panowie są z
policji
Szczepan odpowiedział na pytające spojrzenie żony
przyjmę panów w kuchni, wróć do naszych przyjaciół, niech nie
przerywają modlitw.
Gdy usiedli w małej
kuchni, jeden z agentów położył na stole skórzaną teczkę
wypełnioną dokumentami.
Panie Norman...
powiedział otwierając teczkę
mamy do pana kilka pytań związanych z pewnym śledztwem, które
prowadzimy.
Słucham
rzekł spokojnie Szczepan.
Chcemy panu wyjaśnić,
że trafiliśmy do pana całkowicie przypadkowo. Otóż drobna akcja
dwóch posterunkowych z Krakowa przyczyniła się do rzucenia światła
na sprawę, która od dłuższego czasu jest badana przez Interpol.
Być może już do pana dotarła wiadomość o aresztowaniu Andrzeja
Hanskiego, któremu zarzuca się rozprowadzanie narkotyków. Podczas
rutynowego dochodzenia zastała przesłuchana matka Hanskiego, która
wyjawiła, iż jest on bardzo mocno zawiązany z ugrupowaniem
chrześcijańskim, działającym między innymi pod pańskim
przywództwem.
To prawda
Szczepan przywarł do drewnianego oparcia krzesła i patrzył uważnie
na niewzruszoną twarz agenta. Po chwili opuścił wzrok na
wyciągnięte z teczki dokumenty, wśród których leżały zdjęcia
nieznanych Szczepanowi ludzi.
Czy to śledztwo jest
związane z tym niedorzecznym oskarżeniem Andrzeja o handel
narkotykami?
pytał Szczepan
jeśli tak, to muszę panów zapewnić, że taki człowiek jak
Andrzej nigdy nie splamiłby się tak plugawym procederem. Wiem
natomiast, że gotów był dla ratowania innych, raczej poświęcić
swoje dobro, a nawet życie. Na dowód tego mogę przedstawić panom
co najmniej piętnastu świadków.
Tak pan myśli?
agent spojrzał na niego zimnym wzrokiem
Być może; tym jednak zajmą się inni. Jesteśmy tutaj z innego
powodu.
To powiedziawszy pokazał
Szczepanowi zdjęcie mężczyzny stojącego na wybrzeżu morskim.
Czy miał pan kiedyś
okazję spotkać się z tym człowiekiem?
Odstające uszy, duży,
typowo żydowski nos, ciemne oczy, krótko przystrzyżone, czarne
włosy.
Nie,
przyznał szczerze Szczepan
nie znam go.
A czy mówią coś
panu pseudonimy Efrez, Jerozel i Antoch?
W tym momencie Szczepan od
razu zorientował się co jest grane. Zdołał się jednak opanować
na tyle, aby nie zdradzić swoich emocji. Agent świdrował go
upartym wzrokiem, chcąc odczytać z jego twarzy wszystkie ukryte
myśli.
A tak, słyszałem
coś...
odparł, drapiąc się za uchem i dając do zrozumienia zmarszczonymi
brwiami, że usiłuje sobie przypomnieć szczegóły
to chyba jacyś misjonarze, czy coś w tym rodzaju.
Czy pańskie
ugrupowanie chrześcijańskie ma jakieś powiązania z działalnością
tych ludzi, czy kiedykolwiek prowadzone były wspólne akcje lub
zgrupowania?
Zaraz, jedną
chwileczkę,
Szczepan położył dłonie na stole
czy możecie mi panowie wyjaśnić co właściwie jest przedmiotem
śledztwa? Czego konkretnie panowie chcecie się ode mnie dowiedzieć?
Mam odpowiadać na pytania, ale nie wiem z jakiego powodu.
Panie Norman,
odezwał się po raz pierwszy drugi z agentów, kładąc na stole
rękę obciążoną złotą bransoletą
materiał dowodowy zebrany przez Służby Specjalne wyraźnie
wskazuje, że działalność tej podziemnej, międzynarodowej sieci,
która jest nam znana jedynie jako Efrez, Jerozel i Antoch ma
charakter wywrotowy, a nawet terrorystyczny. Mamy bardzo poważne
podejrzenia, że wiele zamachów na przedstawicieli rządu
europejskiego było ich dziełem. Mają oni na celu osłabienie, a
nawet zniweczenie wysiłków rządów zmierzające do utworzenia
nowego, światowego porządku. Nie będziemy przed panem ukrywać, że
wszelkiego rodzaju nieoficjalne zgrupowania chrześcijańskie są
podejrzane o współpracę z nimi, gdyż Efrez, Jerozel i Antoch
prowadzą swą działalność jako chrześcijańscy misjonarze i
zawsze nawiązują kontakty z grupami takimi jak ta, która znajduje
się w pańskim domu.
Zanim wypowiedział dalsze
słowa, uśmiechnął się złowieszczo pod nosem i sięgnął po
jakieś dokumenty leżące wśród innych papierów i zdjęć.
Jesteśmy przekonani,
że wspierał pan niejednokrotnie wspomnianych misjonarzy.
Poświadczają to zeznania bardzo wielu świadków
agent podał Szczepanowi papiery wypełnione drobnym drukiem.
Nie wstydzę się
niczego co do tej pory zrobiłem
powiedział spokojnie Szczepan odkładając na bok plik dokumentów i
nie spuszczając wzroku z agenta
jeśli kiedykolwiek z kimś współpracowałem to tylko w jednym
celu, aby rozgłaszać ewangelię o naszym Panu Jezusie Chrystusie.
To co głosimy jest drogą do Boga przez wiarę w Jezusa Chrystusa.
Nie interesuje nas polityka, ani też obalanie przyjętego porządku.
Taak...
westchnął pierwszy agent
proszę odpowiedzieć na następujące pytanie: czy współpracował
pan kiedykolwiek z grupą Efrez, Jerozel i Antoch?
Nigdy nie spotkałem
się osobiście z tymi ludźmi
odparł bez wahania Szczepan.
Lecz uczestniczył pan
w akcjach zainicjowanych przez tą grupę
powiedział z przekonaniem agent ze złotą bransoletą.
Jako chrześcijanie
angażujemy się tylko we współpracę z ludźmi, którzy pragną
głosić Bożą ewangelię i nie pytamy nigdy o czyjeś przekonania
polityczne.
Nie zaprzecza pan
zatem, że ludzie, którzy się zgromadzają w pana domu mają
powiązania ze wspomnianą grupą?
Nie wiem nic o
powiązaniach moich przyjaciół z jakąkolwiek grupą
wyjaśnił, nie dając się zbić z tropu
są to spokojni i lojalni obywatele, prowadzący uczciwe i nienaganne
życie.
Panie Norman
zniecierpliwił się nieco pierwszy agent
nie może pan jednak zaprzeczyć, że Andrzej Hanski pracował na
rzecz Efreza, Jerozela i Antocha.
Andrzej Hanski jest
ewangelistą i jako taki zajmuje się tylko i wyłącznie głoszeniem
zgubionym ludziom dobrej wieści o Królestwie Bożym, czy to coś
złego?
Kogo pan nazywa
„zgubionymi ludźmi”?
zapytał ten drugi
Wszystkich, którzy
żyją w ciemnościach grzechu i odstępstwa. Skoro już pan o to
spytał odpowiem dokładnie: każdy kto żyje dla siebie i dla tego
świata, ignorując Boga, oraz to co On mówi, zmierza prostą drogą
do piekła!
Ach tak...
kiwał głową agent z bransoletą i zwrócił się beznamiętnie do
swego kompana
no cóż, myślę, że to nam wystarczy.
Chyba tak
odparł, wyłączając leżący obok dyktafon, który Szczepan
zauważył dopiero w tej chwili.
dziękujemy panu, nie będziemy zbierać więcej czasu.
Szczepan, pełen
mieszanych uczuć, odprowadził agentów do drzwi. Wyszli z jego
mieszkania jak senne cienie, pozostawiające po sobie niepokojące i
ciężkie smugi niepewności. Na chwiejnych nogach wkroczył do
pokoju, gdzie wszyscy pogrążeni byli w cichej, ale intensywnej
modlitwie. Natychmiast przerwali, gdy ujrzeli pobladłą twarz
Szczepana.
Zdaję się, moi
kochani, że sprawa Andrzeja jest bardziej skomplikowana niż nam się
zdawało
mówił chodząc po pokoju.
Co to znaczy?
zdziwił się Dawid.
Ci agenci byli ze
Służb Specjalnych i muszę wam powiedzieć, że zupełnie ich nie
interesują przestępstwa związane z narkotykami.
Jak to, o co im więc
chodziło?
pytał Maciej.
Szczepan powtórzył całą
rozmowę, którą przeprowadził z agentami. Gdy skończył
zaskoczenie ludzi było jeszcze większe niż wtedy, gdy dowiedzieli
się o aresztowaniu Andrzeja. Patrzyli jeden na drugiego w
niepewności, jak gdyby chcieli znaleźć w oczach swoich kompanów
jakieś wyjaśnienie.
Jak widzicie, słowa
Dawida okazują się więcej niż prawdziwe: ta sprawa dotyczy nas
wszystkich. Nie rozumiem tylko...
Szczepan chodził ciągle po pokoju, patrząc w zamyśleniu to na
meble, to na jakiś obraz wiszący na ścianie
nie rozumiem, jaki był cel wizyty tych agentów?
Chcieli nas wybadać,
to pewne
powiedział z przekonaniem Piotr Stróżniak, jeden z tych, którzy
mieli największy staż jako chrześcijanin.Niedawno
odwiedziłem zbór chrześcijan w Łodzi. Oni taż, tak jak i my,
przyjmują u siebie kaznodziei pielgrzymujących z Dobrą Nowiną.
Jeden z nich opowiadał mi jakich doświadczali nacisków ze strony
Służb Specjalnych i przeróżnych agend rządowych. Przeszli przez
przesłuchiwania, zastraszanie, aż wreszcie pewnego dnia, bez
żadnego uprzedzenia uzbrojona grupa antyterrorystyczna wpadła
podczas zgromadzenia, rozbijając ich społeczność. Większość z
tamtejszych starszych wsadzono wtedy do więzienia, w którym siedzą
do dzisiaj. Teraz cały zbór spotyka się w zupełnej tajemnicy,
zmieniając co chwila miejsce zgromadzeń.
Dotychczas
słyszeliśmy, że takie historie dzieją się jedynie w Azji, lub na
Bliskim Wschodzie
powiedział Maciej Saski.
Jak wiecie władca
mocarstw Azjatyckich zawarł niedawno pakt z władcami Zachodu
mówił Piotr gładząc swoją siwą brodę
trzeba się zatem spodziewać, że prześladowania, które są
codziennym doświadczeniem naszych braci na wschodzie mogą być też
i naszym udziałem.
Szczepan powiódł
wzrokiem po twarzach wszystkich obecnych. Każda osoba siedząca w
tym pokoju była bliska jego sercu. Razem z Piotrem i Dawidem
przeszli przez wiele ciężkich prób podczas piętnastoletniej
służby w Chinach, wielu innych poświęcało swoje życie w
Indiach, Korei lub krajach Arabskich. Był przekonany, że tych
wszystkich ludzi, zaprawionych w trudach życia niewiele rzeczy na
tym świecie może zastraszyć. Lecz w tej chwili Szczepan ze
szczególną troską pomyślał o tych, którzy dołączyli do
zgromadzenia przed rokiem, miesiącem, tygodniem. Dla nich właśnie
zbliża się pierwsza próba ich wiary. Szczepan wiedział, że
takiej próby nie da się uniknąć, lecz jednocześnie zobaczył
wielką potrzebę utwierdzenia wszystkich, w których sercach
zagościł strach i zwątpienie.
Posłuchajcie,
jego łagodny i silny głos przyciągnął uwagę wszystkich.
Szczepan popatrzył w oczy tych szczególnie zaniepokojonych
wiem, że strach przed człowiekiem może być większy od strachu
przed czymkolwiek innym. Wiemy ze słyszenia o nieszczęściach, dotykających naszych braci. Ale chce was zapytać: czy pokładamy
naszą nadzieję w człowieku? Czy nasze życie zależy od człowieka?
Jeśli sądzicie, że wasze życie jest uzależnione od człowieka,
strach przed nim sparaliżuje was! A kim jest człowiek? Powiem wam.
Jest tylko ciałem, które zginie. Cóż może człowiek uczynić
nam? Najgorszą rzeczą jaką może uczynić, to zniszczyć nasze
ciało. Kochani, musimy sobie szczerze powiedzieć, czy pragniemy iść
za Panem, czy raczej wolimy iść na ustępstwa i kompromis z ludźmi
tego świata? Nie chcę wprowadzać was w błąd: jeśli pójdziecie
za Panem, staniecie w opozycji wobec systemu tego świata, jeśli
pójdziecie za ludźmi tego świata, staniecie w opozycji wobec Pana.
Słowa Pana Jezusa są jednoznaczne, jeśli świat nienawidził
samego Pana, będzie nienawidził również nas. Wybór jest jasny,
świat przyjmie was z otwartymi ramionami, ale uwierzcie mi, kiedy
raz wejdziecie w tryby grzechu, zakłamania, odstępstwa, plugastwa,
nienawiści droga odwrotu może okazać się niemożliwa. Bóg
poprzez Pismo Święte przekazuje nam jasne poselstwo. Tan świat
zginie w płomieniach sądu ostatecznego. Wszyscy ludzie tego świata,
którzy w swojej pysze odtrącili poselstwo ewangelii i oddali się
bożyszczom swojej cielesności zostaną surowo ukarani. Biblia mówi
wyraźnie jaka to będzie kara. Kara wiecznego potępienia. Chcę wam
powiedzieć, moi drodzy...
popatrzył na nich z niekłamaną, głęboką troską
chcę wam powiedzieć, że wielu jest na tym świecie oszustów i
kuglarzy, wyszkolonych w tym, aby was zwieść i pozyskać
dla własnych celów. Będą to robić bardzo subtelnie, ich słowa
będą brzmieć dla was obiecująco. Będą roztaczać przed wami
wspaniałą, kolorową przyszłość, pełną szczęścia i sukcesów.
Mają oni jeden cel
mieć nad wami władzę i pełną kontrolę. Pamiętajcie, Pan Jezus
Chrystus jest przeciwko nim, lecz oni posłużą się nawet jego
imieniem oby was zwieść.
Ostatnie słowa Szczepan
wypowiedział zduszonym, ochrypłym głosem. Po jego sercu kołatało
się jakieś nieokreślone, sprawiające ból uczucie. Padł na
kolana, a z nim całe zgromadzenie. Dzieci już spały w pokoju obok,
ułożone przez Jacka i Martę Dąbków, na ustawionych w szeregu
materacach. Pośród nocy, w środku obojętnego miasta, grupa ludzi
ponownie podniosła w modlitwie swój głos do Tego, który jako
jedyny wie wszystko... i może wszystko.
*
Gdy prowadzące kolumnę
Jeepy zatrzymały się przed bramą, wykonaną z nałożonych na
siebie wielowarstwowo blach ze stali żaroodpornej i ołowiu,
rozpoczęło się szczegółowe sprawdzanie wszystkich pojazdów.
Zgodność kodów wprowadzonych do głównego komputera musiała
identyfikować oznaczone nimi obiekty, czyli pojazdy, ludzi i
sprzęty. Do C6 nie mogło się przedostać nic, co nie było
wcześniej, poprzez bardzo skomplikowaną procedurę, wprowadzone do
wewnętrznego komputera połączonego z niezależną, odciętą od
świata siecią. Poza elektronicznym rozpoznaniem, każdy z pojazdów
przed wjazdem na teren wewnętrzny zastał dodatkowo poddawany
szczegółowej kontroli, dokonanej przez żołnierzy ubranych w
czarne uniformy, których głowy szczelnie osłaniały srebrne hełmy.
Kogoś, kto spodziewałby się ujrzeć w środku krzątaninę,
zawalone sprzętem hangary czy budynki laboratoryjne z całą
pewnością zaskoczyłby widok ziejącego pustką, betonowego placu,
otoczonego wysokimi na trzydzieści metrów murami, na którym,
niczym stalowe grzyby wyrastały z ziemi wielkie, lśniące kopuły
skrywające w swych wnętrzach budynki C6.
Nowo przybyli goście,
zatrzymawszy się przed kopułą znajdującą się w samym środku
zastygli w oczekiwaniu. Zgasły silniki samochodów. Wszyscy, nie
wychodząc z pojazdów, w zupełnej ciszy czekali, wpatrzeni w gładką
stal kopuły. Po dziesięciu minutach srebrna czasza zaczęła wolno
unosić się w górę, wypychana przez potężne siłowniki
umieszczone na obwodzie jej podstawy. Z cienia wyłaniała się
majestatyczna budowla, przypominająca swą architekturą starożytną
świątynię grecką. Umieszczona między kolumnami brama z brązu,
ozdobiona płaskorzeźbami, otwierała się do wnętrza budynku
synchronicznie z unoszącą się w górę czaszą, ukazując
przepastną przestrzeń, ograniczoną ścianami o kształcie
prostopadłościanu, wykonanymi z polerowanych, nierdzewnych blach.
Gdy kopuła zatrzymała się na wysokości trzydziestu metrów,
wsparta na kolumnach siłowników, oczom przybyłych gości wyłonił
się w całej okazałości wspaniały fronton; bogato zdobiony,
otoczony wystającym gzymsem trójkątny tympanon, fryz z
charakterystycznymi tryglifami, oraz potężny architraw wsparty na
rzędzie okazałych kolumn; wiernie odtworzony dorycki porządek
architektoniczny sugerował, iż grecka sztuka było tu czymś
więcej, niż tylko przypadkową inspiracją dla ekscentrycznego
miliardera. Całość dawała raczej pojęcie o zamierzonym powrocie
do pierwotnego, kultowego źródła tworzenia podobnych budowli w
starożytnym świecie.
Silniki ponownie
zawarczały. Korowód samochodów powoli ruszył w kierunku otwartej
bramy i wkrótce zniknął we wnętrzu świątyni. W chwili gdy
ostatnia ciężarówka opuściła betonowy plac, kopuła i drzwi z
brązu zaczęły powracać na poprzednie miejsca zamykając szczelnie
wszelki dostęp z zewnątrz.
Wśród przybyłych
znajdowali się królowie i prezydenci ziem wschodu i zachodu. W
jednym z Jeepów, za mocno zaciemnionymi, pancernymi szybami, pod
silną ochroną straży przybocznej siedział największy z nich:
Dariusz Baal
Hamon Katt.
To dla pana wielki
dzień, generale
zwrócił się do siedzącego obok Dymitra Moszczewa
niewielu ludzi na tym świecie dostąpiło takiego zaszczytu.
Żaden obiekt wojskowy
nie jest tak silnie strzeżony jak to miejsce
zauważył zaskoczony Moszczew. Dopiero w drodze na pustyni
dowiedział się, że celem ich podróży jest tajemnicze C6
jaka jest przyczyna tak wielkiej konspiracji?
W chwili, gdy generał
zadał to pytanie, poczuł jak jego wnętrzności bezwładnie
podnoszą się do góry. Stalowy prostopadłościan okazał się być
wielką windą, która bezgłośnie i jak można było odczuć, z
dużą szybkością ruszyła w dół.
Pewne rzeczy, które
pan zobaczy w C6
odpowiedział spokojnie Katt
mogą wydać się co najmniej dziwne, wręcz szokujące. Władcy
świata decydują się czasem odsłonić te sprawy jedynie rzetelnie
sprawdzonym ludziom
popatrzył z uśmiechem na Moszczewa.
W C6 przygotowywany jest plan, który w odpowiednim czasie będzie
przedstawiony całemu światu. Właśnie tutaj rodzi się przyszłość
ludzkości. Gdybyśmy dopuścili nawet minimalny przeciek i cokolwiek
z tych rzeczy dostałoby się do prasy, ludzie mogliby po prostu nie
zrozumieć...
Katt wyciągną swoją ulubioną fajką i zaczął powoli nabijać ją
tytoniem
pan rozumie, panie generale, pewne posunięcia czynimy ze względu na
dobro ogółu. Jako doświadczony żołnierz będzie pan mógł
bardziej obiektywie przeanalizować to, czym jest C6, niż na
przykład jakiś zwykły zjadacz chleba, czytający rano swoją
ulubioną gazetę.
Oczywiście, rozumiem
Wasza Wysokość
powiedział Moszczew służbowym tonem nie próbując pytać o nic
więcej. Wiedział doskonale, że zbyt dociekliwa dyskusja z Kattem
jest niewskazana. Najwłaściwsze co może zrobić to milczeć i
przyjmować wszystko jako oczywiste. Moszczew, przeszedłszy
długoletnią i twardą służbę wojskową, był świadkiem zbyt
wielu wynaturzeń będących skutkiem permanentnych nadużyć
władców. Dlatego wiedział, że musi być przygotowany właściwie
na wszystko. Wojny i barbarzyństwa ubrane w ekskluzywną garderobę
cywilizacji nie były mu obce. Toteż jego twarz, niczym lawa
wyrzucona z wygasłego już wulkanu zastygła w twardej surowości
nie dopuszczając, aby podejrzliwe spojrzenie zwierzchników, lub
usłużnych podwładnych przeniknęło ją nawet na milimetr.
Moszczew nauczył się oceniać rzeczywistość na dwa sposoby. Jako,
że sam był przeciwny wszelkiej niesubordynacji wobec władzy,
wypełniał swoje obowiązki zgadzając się milcząco na wszystko co
król postawił przed jego oczy. Z drugiej strony będąc głęboko
przeświadczony o bestialstwie i chorobie umysłowej swojego władcy,
znajdował na dnie swego serca ostry sprzeciw, który jednak jako
człowiek bardzo zdyscyplinowany, potrafił skutecznie poskromić.
Mając do czynienia z tak poniżającą jego godność
przewrotnością, skrywał głęboką nienawiść do polityków i
polityki. Daleko bardziej wolał toczyć wojny. Mniejsza, że były
one efektem politycznych rozgrywek. To była jego służba, jego
życie..., a może jego ucieczka? Kto wie? Nie dbał o to, był
profesjonalistą i nie mógł sobie pozwolić na sentymenty.
Właściwa ciału
bezwładność znów dała o sobie znać, gdy rozpędzona winda
zaczęła hamować. Po chwili ściana naprzeciwko rozsunęła się,
otwierając przejazd do mocno rozświetlonego tunelu, którego
środkiem biegła szeroka autostrada ginąca w rozmazującym się
gdzieś daleko punkcie. Niewiarygodne rozmiary tunelu i windy, dwa
pasy w jedną i w drugą stroną z całą pewnością przeznaczono do
przyjmowania ogromnych transportów. Wojskowy konwój ruszył z
głośnym warczeniem zjeżdżając z pochylni wprost na równiutko
położoną nawierzchnię z asfaltobetonu. Tunel, w którym się
znaleźli wyznaczał kierunek na północ, w rejon Dolnego Egiptu.
Wybudowanie w tym miejscu supernowoczesnego laboratorium wymagało
zaangażowania najlepszych inżynierów od budownictwa podziemnego,
oraz pochłonęło prawdopodobnie tyle samo ofiar, ile pochłonęły
ich niegdyś owoce pychy nieobliczalnych faraonów.
Pokonawszy odległość
kilkuset kilometrów, samochody zjechały z autostrady wjeżdżając
prosto do dwukondygnacyjnego parkingu otaczającego laboratorium.
Wielkie ciężarówki, oraz Jeepy zatrzymały się w wyznaczonych
zielonymi i purpurowymi lampkami boksach. Żołnierze natychmiast
wyskoczyli i ustawili się w równym szeregu. Z dziesięciu Jeepów,
zaparkowanych obok siebie, w oznaczonych purpurowymi światłami
stanowiskach, wyszli honorowi goście. Naprzeciw nich kierowała się
wzdłuż żołnierskiego szeregu grupa powitalna, złożona z
naukowców i kierowników technicznych. Grupie tej przewodniczył
profesor Jan Zendborow, człowiek obdarzony przez władze wyjątkowym
zaufaniem i szacunkiem. Jego badania i obserwacje układów
gwiezdnych, mające na celu zebranie dowodów sugerujących istnienie
życia pozaziemskiego, były podłożem działań podejmowanych w C6.
Jednak niewiele osób, nawet w samym laboratorium zdawało sobie
sprawę z tego, że badania Zandborowa już dawno mocno odbiegły od
racjonalnych ram określonych przez sędziwą i prawowierną
astronomię. Być może powodem odwołania się przez Zendborowa do
parapsychologów było to, iż racjonalna nauka konsekwentnie
dementowała, w świetle faktów, jakiekolwiek hipotezy o istnieniu
życia poza ziemią. Słabe poszlaki nie wytrzymywały niestety próby
weryfikacji powodowanej twardymi regułami.
Obok króla Katta i jego
generała Dymitra Moszczewa, przybył również król Ezen, władca
Mocarstwa Zachodniego, wraz z przedstawicielem Europy zachodniej
Hansem Vischerem, następnie Mansam król Dna, czyli środkowej i
południowej Afryki, dwóch królów obejmujących swoją władzą
zjednoczone kraje Arabskie, a również władcy Chin, Japonii, Korei,
Australii i Ameryki Południowej.
Gdy grupa naukowców
zbliżyła się do gości, Zendborow jako pierwszy przywitał
Dariusza BaalHamona
Katta i innych władców.
Oczekiwaliśmy z
niecierpliwością przybycia panów,
mówił podekscytowany Zendborow
prosimy do laboratorium.
Jak przebiega
operacja?
spytał Katt.
Doskonale!
odparł Zendborow
właściwie jesteśmy już w ostatnim etapie przygotowań.
Zmiana powinna
nastąpić jak najszybciej
mówił Katt nie wyjmując z ust swojej fajki
dzisiaj powinny zapaść bardzo konkretne decyzje. Nigdy jeszcze w
historii nie byliśmy tak bliscy zwycięstwa.
O tak!
powiedział król Al-Haddad jeden z władców Arabskich
Bliski Wschód jest gotowy od dawna.
Po tych słowach wschodni
królowie skierowali swoje oczy na Aleksandra von Ezena. Król
zachodu, nauczony w długoletnich stosunkach ze wschodnimi
przywódcami rozpoznawać dwuznaczność w ich wypowiedziach,
zrozumiał od razu. W odpowiedzi na zawarte w podtekście pytanie
kiwnął głową i uśmiechając się nieznacznie, wyjaśnił z
nieukrywaną niechęcią.
Poczekajmy panowie.
Tak jak powiedział król Dariusz, dzisiaj powinny zapaść konkretne
decyzje.
Katt spojrzał na Ezena
ukradkiem z ledwie widocznym w oczach szyderstwem. Zachował jednak
uprzejmy wyraz twarzy.
No cóż, chodźmy
panie profesorze, nie przyjechaliśmy tu przecież na pogawędki.
Prosimy, prosimy
Zendborow poprawiając nerwowo okulary na nosie, wskazał gościom
drogę do laboratorium. Następnie, nachylając się do swego
asystenta Marka Genta, wydał mu kilka poleceń. Asystent natychmiast
zerwał się i pobiegł przed gośćmi w stronę łukowatych drzwi
zamkniętych automatycznie, którego zamki otwierano po wprowadzeniu
zaszyfrowanych kodów.
Główne pomieszczenie
laboratorium astrofizycznego, zamknięte pochyłymi ścianami
tworzącymi sześciokąt, było zapełnione pracownikami w białych
kitlach, zajętych pracą analityczną przy stanowiskach
komputerowych. Każda ze ścian, to płaski plazmowy ekran, na którym
wyświetlano najistotniejsze dane przesyłane z naziemnych
radioteleskopów w Kairze, największego teleskopu na świecie
zainstalowanego w Chile, oraz teleskopów umieszczonych na orbicie
okołoziemskiej. Grupa dostojnych gości, prowadzonych przez
profesora Zendborowa przeszła środkiem pomieszczenia i podążyła
do widocznej pomiędzy dwoma ekranami owalnej, przeźroczystej windy.
Proszę do środka
profesor zwrócił się do gości, otwierając przed nimi drzwi
windy.
Podczas gdy winda
zjeżdżała na niższe poziomy zapanowała w niej niesamowita cisza.
Generał Moszczew postanowił nie okazywać zdziwienia i niepokoju,
lecz świadomość, że znajduje się kilkaset metrów pod grobowcami
faraonów w towarzystwie największych władców dzisiejszego świata
nasuwały dziwne skojarzenia. Spoglądał co chwila na Katta
pykającego nieustannie swoją fajkę. Znał doskonale to władcze
spojrzenie, którym teraz obdarzał wszystkich obecnych. Zdawało
się, że jego czarne oczy wchłoną i pożrą żywcem każdego z
nich. W grobowej ciszy można było odczuć wiszącego w powietrzu
ducha intrygi zbratanego z jakimiś mrocznymi kamratami. Nie
przeszkadzały one jednak zbytnio w wymianie kurtuazyjnych uśmiechów,
z których wyłamywał się jedynie król Ezen, lustrujący nieufnie
Katta. Można było z łatwością odgadnąć, że król zachodu nie
jest do końca pewien jego intencji.
Winda zatrzymała się. Na
widocznym przez przeźroczyste drzwi szyldzie wymalowano czerwoną
farbą napis: „ poziom XVII. WSTĘP WZBRONIONY!”
Jesteśmy na miejscu
panowie
oznajmił Zendborow
przejście jest bardzo wąskie, przewidziane na jedną osobę,
dlatego proszę mi wybaczyć, że pójdę przodem.
Na wprost wyjścia z
windy, pod ostrzegającym szyldem, przejścia strzegły stalowe drzwi
z widoczną na środku trupią czaszką, którą tłumaczyło kolejne
przestrzeżenie: „WEJŚCIE GROZI ŚMIERCIĄ!”. Zendborow włożył
obydwie ręce do małej skrzynki umieszczonej obok, przystawiając
jednocześnie twarz do przyrządu elektronicznego ustalającego
tożsamość profesora. Po chwili drzwi z sykiem przesunęły się i
otworzyły gardziel wąskiego korytarza zatopionego w tajemniczym
półcieniu. Profesor poprawił swoim zwyczajem okulary na nosie,
kiwnął głową do gości i podążył wzdłuż korytarza. Nie
otynkowane ściany zbudowane z gładkich, zimnych kamieni dziwnie
kontrastowały z nowoczesnym laboratorium astrofizycznym. Przejście
istotnie było wąskie do tego stopnia, że przechodząc ocierali
ramionami o boczne ściany wyrobiska. Moszczew, świadom potężnych
mas ziemi ponad swoją głową, mimowolnie pomyślał o
zabezpieczeniu tego miejsca przed ewentualnym zawałem.
Jest pan tutaj po raz
pierwszy, dlatego chciałbym uspokoić pana, generale Moszczew, co do
bezpieczeństwa tego, na pozór lichego korytarza
ubiegł jego pytanie idący przed Kattem Zendborow.
Za tymi kamieniami istnieje bardzo solidna zabudowa, a ponadto skały
w górotworze nad nami, naruszone podczas eksploatacji, w tej chwili
są już całkowicie odprężone i nie grożą tąpaniami.
Odgadł pan moje myśli
powiedział Moszczew z uśmiechem
dziękuję za uspokojenie moich nerwów.
Nie trzeba być
jasnowidzem, by domyślić się jakie wrażenie może odnieść
człowiek wchodzący tutaj pierwszy raz
sapał profesor idąc szybkim krokiem.
Moszczew miał ogromną
ochotę zapytać co kryje się za owym słowem „tutaj”, lecz
widząc przed sobą plecy Katta nie mógł zdobyć się na
jakiekolwiek pytanie. Tym bardziej, że reszta towarzystwa wciąż
uparcie milczała i wyraźnie nie przejawiała ochoty na konwersacje.
Wychodząc z krętego
korytarza znaleźli się w samym środku piramidy. Olbrzymie, pochyłe
ściany wyłożone szlifowanymi, kamiennymi płytami robiły
piorunujące wrażenie. W samym środku stał gigantycznych rozmiarów
posąg człowieka wykonany ze złota. Przedstawiał on doskonałą
podobiznę istoty ludzkiej, nienagannych proporcji i szlachetnych
rysów twarzy mężczyzny o kobiecych oczach. Było coś niesłychanie
realnego w zastygłym w złocie geście wyciągniętych rąk; coś
tak pociągającego i uspakajającego, wprowadzającego w stan
zachwytu. Czym dłużej trwał zachwyt, tym bardziej utwierdzał on w
przekonaniu, że złota powłoka jest przykryciem dla żywej istoty.
Czy to człowiek? Czy anioł? „Eech...! Co to, u licha!
dreszcz, niczym prąd elektryczny przebiegający po całym ciele
ocucił Moszczewa
co się ze mną dzieje?” spojrzał na innych. Wszyscy dostojni
królowie padli na twarz przed złotym posągiem. Stwierdził
zaskoczony, że nie wiedząc jak i kiedy on sam również znalazł
się na kolanach. „ Co za czort!”
pomyślał i w tej samej chwili jego serce ścisnął paraliżujący
strach. Oczy posągu przyciągnęły jego uwagę z namacalną wręcz
siłą. Zmuszały go do uległości i poddania, zniewalając
jednocześnie jakimś czarodziejskim urokiem. Pociągały go i nęciły
nie pozwalając ruszyć się z miejsca. Moszczew zacisnął zęby i
wytężył wszystkie siły chcąc odwrócić głowę i podnieść się
z kolan. Wreszcie, po długim zmaganiu, nagłym szarpnięciem tułowia
przewrócił się na bok i poturlał parę metrów w tył.
Natychmiast odbił się rękami od ziemi i stanął na równe nogi.
Lecz cóż to? Nikt nie
klęczał przed posągiem! Wszyscy królowie siedzieli przy dużym,
okrągłym stole. Złoty posąg stojący na środku przypominał
teraz zwykłą, monumentalną statuę odartą z wszelkiego czaru. „To
działanie jakichś środków halucynogennych
pomyślał
ale po co?”. Miał wiele razy do czynienia z tego rodzaju
manipulacją. Jednakże to czego doświadczył przed chwilą wywołało
w nim taki wstrząs, że przez dłuższy czas nie mógł dojść do
siebie. Chodził wkoło nie będąc pewien po co się tutaj znalazł
i co ma dalej robić.
Panie generale!
Zapraszamy
zawołał Katt, wskazując stojący obok, pusty fotel
czekamy na pana. Czy coś się stało?
Moszczew poprawiając swój
mundur podszedł wolnym krokiem, próbując nie patrzeć w stronę
posągu.
Dobrze się pan czuje?
pytał Katt obserwując go uważnie
jest pan blady jak ściana.
Wszystko w porządku...
Jestem pierwszy raz tak głęboko pod ziemią, czuję się trochę
jak pogrzebany żywcem
próbował się roześmiać.
Przyzwyczai się pan
powiedział Zendborow.
„ To jakaś gra”
pomyślał Moszczew nauczony natychmiast oceniać sytuację.
O tak, z pewnością
starał się mówić powoli, aby uspokoić emocje.
Ekstremalne warunki to moja specjalność, panie profesorze.
Wprawdzie nie miałem nigdy okazji zjeżdżać półtora kilometra
pod ziemię, lecz na jej powierzchni znajdowałem wystarczająco dużo
atrakcji, które rekompensowały mi tę stratę.
Proponuję przejść
do konkretów
powiedział z widocznym zdenerwowaniem Ezen zwracając się do
Zendborowa
czy moglibyśmy poznać na jakim etapie są interesujące nas
badania?
Chciałbym panu
przypomnieć, panie von Ezen, że to już nie są badania, lecz
działania zmierzające do integracji nie mającej precedensu w
historii ludzkości.
Więc dobrze
westchną Ezen
czego można oczekiwać zgadzając się na taką integrację?
Mamy za sobą pierwszy
sukces w postaci podpisania zgody na utworzenie światowego rządu
mówił Katt swoim spokojnym głosem
zgodzisz się Aleksandrze, że nie moglibyśmy tego dokonać bez
ingerencji cywilizacji, która na drodze ewolucji wyprzedza nas o
kilka milionów lat.
Przyznam, że
porozumienie przyszło dość nieoczekiwanie, lecz zaczynam
powątpiewać w wiarygodność badań profesora Zendborowa. Zdaję
sobie sprawę z tego, że światowy rząd jest koniecznością w
obecnej dobie i jako doświadczeni politycy dostrzegliśmy racjonalną
potrzebę połączenia sił, lecz dlaczego mieszamy w to wszystko
jakąś cywilizację pozaziemską...
Ezen pod wpływem nagłego ataku kaszlu przerwał na chwilę,
zasłaniając usta ręką
z którą...uhm... ma kontakt, jako jedyny, profesor Zendborow?
Nie mogąc opanować
spazmatycznego kaszlu, zamilkł przystawiając do ust chusteczkę. Po
drugiej stronie okrągłego stołu, dokładnie naprzeciw Ezena, z
fajką w zaciśniętych ustach i założonymi rękami, Katt patrzył
na niego zimnym wzrokiem.
Mam wrażenie,
powiedział
że nie zrozumiałeś istoty owego porozumienia. Ciągle myślisz
przestarzałymi kategoriami. Aleksandrze, czy nie widzisz, że w
świecie, w którym nam przyjdzie teraz żyć na ma już miejsca na
konstytucję Stanów Zjednoczonych, której chwała już dawno
umarła? Że twój Kongres stanowi jedynie przeszkodę w dalszej
realizacji naszych planów? Zbyt dużo w nim ustępstw, jest słaby i
nieudolny. Tak jak powiedziałem, potrzebna jest zmiana. Nie możemy
dłużej czekać. To my, z pomocą naszych arabskich braci zrobiliśmy
to, czego wy nigdy nie mogliście osiągnąć. Uporządkowaliśmy
Bliski Wschód, zaprowadziliśmy pokój i już wkrótce wygonimy
żydów z ziemi palestyńskiej. Wypleniliśmy terroryzm w Azji.
Jesteśmy bliscy całkowitego zwycięstwa nad rebeliantami psującymi
od zarania dziejów ład i porządek świata. Oczekujemy,
Aleksandrze, zdecydowanych działań. Wiesz doskonale, że Kongres
powołując się na konstytucję, której strzępy odziedziczyliście
po USA zapewnia schronienie wichrzycielom i terrorystom w Ameryce i
Europie. Czas na zmianę, Aleksandrze, już najwyższy czas na
zmianę.
Ezen patrzył na Katta
pałającymi nienawiścią oczami. Konflikt wisiał w powietrzu.
Wszyscy władcy siedzący przy stole, pochłonięci jakimiś
rozmowami między sobą, nie zwracali najmniejszej uwagi na króla
zachodu. Obserwujący całą scenę Moszczew nie mógł oprzeć się
wrażeniu, że Ezen ma wielką ochotę wyciągnąć pistolet, gdyby
takowy posiadał, i wybić całe towarzystwo, od Katta począwszy.
Zendborow poprawił okulary i zaśmiał się nerwowo.
Przypuszczam, że pan
Ezen uległ pewnym sceptycznym opiniom i popadł w zwątpienie, ha,
ha... to... to jest typowa reakcja... typowa reakcje człowieka
konfrontującego się pierwszy raz z bytami egzystującymi poza
percepcyjnym poznaniem...
Jest pan astrofizykiem
i ma pan do dyspozycji najdoskonalsze zdobycze techniki, niechże się
pan więc zajmie badaniem kosmosu i nie miesza do polityki bytów
pozaziemskich
przerwał mu ostro Ezen.
Czy można odmówić
naszej planecie prawa bycia częścią tego kosmosu? Prędzej, czy
później będzie pan musiał przyznać, że wpływ czynników
zewnętrznych na naszą planetę, jakkolwiek je nazwiemy, stanie się
nieunikniony.
I oczywiście
kpił Ezen
owe czynniki zewnętrzne to kosmiczna cywilizacja, z którą nawiązał
pan kontakt.
Kontakt z cywilizacją
pozaziemską został solidnie udokumentowany...
Przez parapsychologów
i szarlatanów, których pan zatrudnił!
Chce pan podważyć
moje kompetencje?
warknął Zendborow
Zakończmy tą jałową
dyskusję
energiczne stukanie fajki o blat stołu przyciągnęło uwagę
wszystkich
nie ma na to czasu. Jeśli poddajesz, Aleksandrze w wątpliwość
badania profesora Zendborowa, obalasz tym samym wszystko, co do tej
pory udało się nam osiągnąć w C6. Jednakże nie ma to w tej
chwili żadnego znaczenia. Rząd światowy staje się faktem.
Zainicjowany został właśnie tutaj, przy tym stole. Jesteśmy
przekonani, że potrzebna jest też zmiana światowego status quo.
Mam nadzieję, że przychylisz się do wszystkiego co tutaj razem
ustalimy dla wspólnego dobra.
Jeśli zachowamy
zdrowy rozsądek
zaznaczył Ezen.
Katt uśmiechnął się,
położył na stole splecione ręce i zwrócił się do Zendborowa.
Profesorze, proszę
nam przedstawić kolejne etapy operacji.
Najlepiej będzie
Zendborow nie odrywał wzroku od Ezena
jeśli dowiedzą się panowie o kolejnych etapach bezpośrednio od
twórców całego planu.
To powiedziawszy profesor
okręcił się na obrotowym fotelu i skierował palec w stronę
posągu. Wszyscy odwrócili głowy w tamtą stronę. Zobaczyli trzy
postacie w czerni, kobietę i dwóch mężczyzn. Zendborow wstał i
zawołał:
Poznajcie Triadę!
Przestrzeń wokół
tajemniczych postaci i posągu falowała niczym od gorącego
powietrza przybierając postać kuli. Obraz rozmazał się jak lustro
wody wzburzone wrzuconym doń kamieniem. W jednej chwili trzy
postacie stopiły się w jedną całość. Z wnętrza tej
nieokreślonej, płynnej materii wynurzył się człowiek w białych
szatach i srebrnych włosach. Struktura przestrzeni wróciła do
normalnego stanu.
Moszczew rozejrzał się,
by sprawdzić jaka jest reakcja wszystkich obecnych. Jeśli uległ
przed chwilą kolejnej halucynacji, byłoby to w najwyższym stopniu
niepokojące. Odetchnął z ulgą widząc pobladłe, przerażone
twarze. Królowie arabscy potrząsali z niedowierzaniem głowami,
skubiąc nerwowo długie brody. Chińczycy i Japończycy swoim
zwyczajem kiwali głowami ni to w strachu, ni w podziwie, zaś Ezen
przywarł do oparcia rozdziewając szeroko usta. Z pewnością
wszyscy widzieli to samo. Z trzech postaci powstał jedna. Moszczew
przypomniał sobie słowa Ezena, gdy tan oskarżał Zendborowa o
zatrudnianie szarlatanów.
Człowiek w białych
szatach podszedł do profesora i położył rękę na jego ramieniu
patrząc mu głęboko w oczy. Następnie spojrzał na Katt, na Ezena
i znowu zwrócił się do Zendborowa.
Możemy zaczynać
powiedział krótko.
Oczywiście
profesor wskazał ręką pusty fotel
czekamy.
Triada, jak nazwał go
Zendborow, przeszedł dostojnym krokiem, okrążając cały stół z
założonymi do tyłu rękami. Wreszcie usiadł na fotelu i rozłożył
szeroko ręce.
Jestem zaszczycony, że
mogę poznać władców Ziemi
powiedział miękkim głosem.
Ezen wiercił się
niecierpliwie na fotelu, wreszcie wypalił:
Czy to kolejna
sztuczka magiczna, panie profesorze? Co pan usiłuje nam udowodnić?
Jesteśmy politykami, nie potrzeba nam pokazu iluzjonistów!
Arabowie i Azjaci
zamruczeli coś pomiędzy sobą. Triada siedział spokojnie ze
złożonymi dłońmi, uderzając o czubki palców obu rąk. Słowa
Ezena zawisły w powietrzu bez odpowiedzi. Po chwili Triada roześmiał
się swobodnie.
Iluzja!
w jego głosie zabrzmiała ironia
magiczne sztuczki? Widziałem takie przedstawienia. Muszę przyznać,
że są bardzo zabawne...
śmiał się potrząsając głową
taak, bardzo zabawne.
Nachylił się nad stołem.
Przygotuj się von
Ezen. Jeszcze nie zrozumiałeś z kim masz do czynienia!
To mówiąc uniósł
wysoko ręce. Ściany piramidy stały się przezroczyste jak
kryształ. Zdumiony Moszczew zobaczył nad sobą błękitne niebo i
słońce. Powietrze stało się suche jak pieprz. Kładąc rękę na
ziemi poczuł pod nią gorący piasek. Siedział razem z władcami na
pustyni zalanej żarem słonecznym. Triada stał pośrodku. Arabowie
zerwali się z ziemi jak oparzeni, krzycząc coś przeraźliwie.
Nawet na spokojnej dotąd twarzy Katta pojawił się strach. Triada
wyciągnął przed siebie ręce.
Siedźcie na swoich
miejscach.
Podszedł następnie do
Ezena.
Wyciągnij rękę
powiedział.
Ezen wykonał posłusznie
polecenie. Triada wziął garść piasku i powoli, z zaciśniętej
dłoni wysypywał wąską strużkę. Gdy piasek dosięgną dłoni
Ezena przemienił się w wodę. Ezen zaczął się trząść
wylewając z ręki jej krople, które wsiąkły w suchy piasek przed
nim.
My posiadamy moc i
władzę, o której nawet nie śniłeś
szepnął Triada i chwytając w dłonie kolejne dwie garście piachu
z dużym rozmachem rozrzucił je daleko za plecami Ezena. W miejscu
gdzie opadły ziarenka, piasek pustyni zaczął podmakać i zapadać
w głąb. W miejsce osuwiska napływało coraz więcej wody. Powoli
zarysowywała się linia brzegowa. Spod znikającego piasku poczęły
wyrastać drzewa palmowe, krzewy i kwiaty. Lustro wody potężniało
w oczach, tworząc oazę otoczoną owocującymi drzewami, dającymi
ochronę przed skwarem słonecznym. Pojawiła się czarna, żyzna
gleba, oraz zielona trawa.
Zapraszam do raju!
zawołał Triada.
Zendborow oniemiały i
zachwycony podbiegł do brzegu i krzyknął do Ezena:
I co pan na to, panie
von Ezen
zanurzył ręce w wodzie
prawdziwa woda, ha, ha, ha, to prawdziwa woda!
Zdezorientowani władcy
podążyli powoli w ślady Zendborowa, dotykając z niedowierzaniem
drzew, owoców, krzewów, kwiatów.
Nadchodzi nasza
godzina
ogłaszał Triada
oto co wam proponujemy. Moc i władza bez żadnych ograniczeń.
Obdarzymy was wszystkim czego zażądacie, damy wam wszystko co
chcecie. To my jesteśmy przyszłością tego świata. Sprawimy, że
narody będą jeść wam z ręki. Mówicie, że macie władzę? My
uczynimy was bogami! Dacie ludziom to czego pragną. Dacie im życie
w nieustających rozkoszach. Zobaczcie ...
wykonał szeroki gest ręką. Pustynia wokół oazy zaczęła
porastać drzewami. Nie wiadomo skąd pojawił się wielki tłum
ludzi, podążający w ich stronę. Daleko na horyzoncie zamajaczyły
metropolie i królestwa świata ze wspaniałym, bogatymi budowlami.
To wszystko jest wasze
zwrócił się do władców
cała ziemia jest wasza!
Kim jesteś?
zawołał Ezen.
Jestem tym, którego
ludzie tego świata nazywają bogiem! Oddajcie mi pokłon, a obdarzą
was zaszczytami, sukcesem i szczęściem! Tych z was, którzy oddadzą
mi wszystko, obdarzę mocami i władzą, jakiej nie posiadał jeszcze
nikt na tej ziemi!
Cały świat zawirował.
Kamienne, szlifowane płyty zamknęły przestrzeń w twardą formę
piramidy. Znowu zobaczyli przed sobą złoty posąg, przed którym
klęczeli w głębokim skłonie. Triada stał za nimi.
Wstańcie panowie
powiedział spokojnie
usiądźmy do stołu.
Zmieszani królowie wstali
z kolan. Powoli, z ociąganiem podeszli do okrągłego stołu
strzepując z ubrań piasek pustyni. Jeden po drugim zajmowali swoje
miejsce. Jedyny Zendborow zdawał się być w doskonałym humorze.
Pozostali, może z wyjątkiem Katta, raczej nie podzielali entuzjazmu
profesora. Czuli się niepewnie w obecności Triady. Jego słowa
autorytatywnie dźwięczały w uszach, biorąc górę nad każdą
myślą, próbującą im się nieśmiało przeciwstawić.
Mając władzę nad
tym dziwnym światem z pewnością zdajecie sobie sprawę, że rodzaj
ludzki tworzy populację nacechowaną niepokojem i niestabilnością
mówił cudotwórca, rozsiadając się na fotelu.
Śledzimy wasze losy od samego początku. Poprzez wieki próbowaliśmy
na różne sposoby dotrzeć do waszych zamkniętych umysłów, aby
wskazać wam właściwą drogę. Niewielu z was wykazało dostateczną
bystrość i zdołało przełamać ograniczenia spowodowane duchowa
ślepotą. Zaangażowaliśmy ogromne środki, aby na drodze ewolucji
wznieść wasz gatunek ponad wszystkie inne osobniki zamieszkujące
waszą planetę. Wszystkie cywilizacje, będące naszymi
eksperymentami, miały za cel udowodnić wam, że możecie osiągnąć
wszystko... dosłownie wszystko. Niestety, upadek każdej z niech
potwierdzał, że nie byliście jeszcze gotowi do integracji z
Kosmicznym Mocarstwem. Lecz jesteśmy przekonani, że oto następuje
uwieńczenie naszej wielowiekowej pracy. To właśnie wy stajecie
przed niepowtarzalną możliwością dołączenia do grona bogów.
Tak właśnie jesteśmy postrzegani przez istoty niższe. Różnica
między nami polega na tym, że my, bogowie złamaliśmy wszelkie
bariery ograniczające niekończący się rozwój naszych umysłów.
Postanowiliśmy odsłonić przed wami tę tajemnicę. Jest tylko
jeden warunek...
Triada lustrował wszystkich przenikliwym wzrokiem. Nastąpiła
długa, niepokojąca cisza.
Uhm...przyznaję, że
to co widzieliśmy przed chwilą było...dość niezwykłe
zabrał głos Ezen starając się nie zdradzać swoich prawdziwych
uczuć. Spojrzał niechętnie na triumfującego i pewnego siebie
Zendborowa.
Jeśli dobrze rozumiem, ludzkość jest zdana na łaskę Kosmicznego
Mocarstwa, a my, mając obowiązek ratowania świata, powinniśmy
dołączyć do kosmicznej rodziny. Jednak, jeśli mam być szczery,
pomimo całego tego oszałamiającego spektaklu bardziej jestem
zainteresowany ustaleniem podziału administracyjnego nowego świata.
Ezen chcąc odwrócić uwagę wszystkich od elektryzującej postaci
Triady, dążył do zbagatelizowania jego wystąpienia i podjęcia
rzeczowej rozmowy.
Zaznaczam, moje mocarstwo posiada w tej chwili skonsolidowany
parlament. Jego siła jest skutkiem połączenia potęg USA i Europy.
Chcę powiedzieć, że podpisaliśmy wprawdzie ze Wschodem zgodę na
utworzenie światowego rządu, lecz teraz powinniśmy skupić się na
wspólnym wypracowaniu ostatecznego jego kształtu, oraz ustalić
zakres wpływów, oraz kompetencji zachodnich i wschodnich frakcji
politycznych. Proponuję oficjalne spotkanie na szczycie. Mamy wielu
wysokiej klasy specjalistów wśród najwyższych urzędników
państwowych. Wiem, skądinąd, że znajdą się też tacy po
wschodniej stronie. Jestem przekonany, że możemy wspólnymi siłami
wypracować pożądany konsensus. Oczekiwałbym od was panowie,
konstruktywnych rozmów i trzeźwego spojrzenia.
Moszczew słuchał Ezena z
pewną ulgą. Jego słowa pozwoliły mu z powrotem odczuć grunt pod
nogami. Spojrzał na Katta, mając nadzieję, że jego władca
podtrzyma negocjacyjny, a przede wszystkim racjonalny ton wypowiedzi
Ezena. Przywódcy Chin, Arabii i reszty świata milczeli jak zaklęci.
Dostrzegam w twojej
wypowiedzi, drogi przyjacielu...
mówił Katt wyjmując z ust fajkę, którą przed chwilą nabił
nawą porcją tytoniu
coś, co można by nazwać „zbaczaniem z kursu”. Oczywiście,
masz rację, jest konieczne dokonanie nowego podziału
administracyjnego świata, co już wstępnie uczyniliśmy. Przyjdzie
czas i na nowy parlament. Pozwól jednak, że zwrócę twoją uwagę
na problem daleko bardziej donioślejszy. Problem a priori, od
którego rozstrzygnięcia zależy wszystko inne. Skreślę go jednym,
krótkim stwierdzeniem: centralizacja władzy. Cóż wam się zdaje
panowie?
rozejrzał się po wszystkich obecnych
skoro ma powstać światowe państwo, mające jeden rząd, musimy się
wreszcie zastanowić nad umiejscowieniem Olimpu.
Katt, ze stoickim spokojem
spojrzał prosto w nabrzmiałe wściekłością oczy Ezena. „To się
nazywa pojedynek na szczycie
pomyślał Moszczew”.
W samej rzeczy
poparł Al-Haddad.
Powiedziałbym nawet,
że potrzebny jest wyboru nowego „cesarza”
dodał premier Wu Tao-cy,
jako przedstawiciel ludu chińskiego, chcę wyrazić w jego imieniu
pragnienie wyboru władcy świata.
Generał Murasaki Yamato,
dzierżący militarną władzę nad Japonią i Koreą kiwnął głową,
lecz nie wypowiedział ani jednego słowa. Reakcje przedstawicieli
reszty świata były podobne.
Jest to istotnie
kolejny etap całej naszej operacji
powiedział Triada
jestem pod wrażeniem waszej jednomyślności, panowie. Otóż to,
wybór silnego i mądrego władcy nad całym waszym światem
zjednoczy podzielone nacje, siły wszystkich narodów zostaną
połączone w jedno supermocarstwo. Nastąpi skupienie wizji i
wejdziecie w nową epokę waszego rozwoju. Jak już mówiłem,
próbowaliśmy wam to pokazać w minionych tysiącleciach, że
jedynie całkowite scentralizowanie władzy może doprowadzić was do
prawdziwego rozkwitu. Upadek Egiptu, Babilonu czy Rzymu spowodowany
był brakiem ogniwa łączącego stary i nowy system myślenia.
Rozpoznaliśmy, że właśnie teraz wchodzicie w przełomowy etap
waszej ewolucji. Cywilizacja ziemska musi być skupiona wokół
jednego władcy.
Więc dobrze
Ezen był wyraźnie niezadowolony z obecności Triady
w takim razie jaką drogą ma nastąpić wybór owego władcy?
Nasz wybór już
nastąpił
odpowiedział Triada,
Mocarstwo Kosmiczne wyznaczyło człowieka spełniającego nasze
wszystkie warunki.
Słucham?
Ezen nie wierzył własnym uszom
Wyznaczyliście kogoś? Bez naszej wiedzy? Ha, ha, ha
szydził
A my, po prostu mamy przyjąć to do wiadomości, czy tak?
Jesteśmy dalecy od
dyktowania wam naszej woli
Triada przybrał pojednawczy ton głosu
oczekujemy od was współpracy i zaufania. Mamy względem waszego
świata dalekosiężne i potężne plany, dlatego możemy was
zapewnić, że angażując się w wasze sprawy kierujemy się naszym
wspólnym dobrem.
Chcecie narzucić nam
władcę. Pytam, jakim prawem?
Powtarzam, nie chcemy
niczego narzucać. Wybierzcie sami. My ze swojej strony zaproponujemy
własnego kandydata. Jest nim Dariusz Baal-Hamon Katt!
Ezen zacisnął szczęki
tak mocna, że groziło to skruszeniem wszystkich zębów. Pohamował
jednak wybuch wściekłości.
Co na to panowie?
rozejrzał się po twarzach wszystkich obecnych.
Popieram!
rzekł Wu Tao-cy.
Kraje arabskie nie
widzą osoby godniejszej, niż właśnie Król Dariusz
przyświadczył Al-Haddad.
Mansam, generał Yamato,
przedstawiciele Australii, Ameryki Południowej bez sprzeciwów,
zgodnie zatwierdzili wybór Katta. Ezen pozostał po drugiej stronie
barykady wraz z Hansem Vischerem, który jeszcze nie wyraził
własnego zdania.
Panie Vischer,
chciałbym poznać pańskie stanowisko
naciskał Ezen.
Były kanclerz Niemiec, a
aktualnie premier parlamentu Zachodniego Mocarstwa, był równocześnie
przedstawicielem reprezentującym interesy krajów Europy zachodniej.
Ogólnie znany ze swej powściągliwości starał się zawsze
utrzymać w nienaruszonym stanie godność i powagę własnej osoby.
Wiedząc jak wielką reprezentuje władzę, zawsze, zanim
wypowiedział pierwsze słowa, lubił odczekiwać jakąś chwilę,
napawając się swoją przewagą nad każdym władcą ziemi.
Oczywiście,
mówił jakby od niechcenia
na forum europejskim był już rozważany wybór przyszłego władcy.
Biorąc pod uwagę poparcie narodów, doświadczenie, oraz
osiągnięcia na gruncie politycznym, gospodarczym, społecznym,
które to aspekty poddaliśmy naszej szczegółowej weryfikacji,
mażemy wskazać zaledwie trzech mężów stanu mogących dostąpić
takiej godności. Jednak przyznaliśmy zgodnie, że zasługi
wszystkich bledną w obliczu geniuszu jaki się nam objawia w królu
Dariuszu. Wystarczy wspomnieć tylko o zjednoczeniu Azji i pokojowym
rozwiązaniu konfliktów z Afryką i Zachodem. Kraje zachodniej
Europy dostrzegają w nim nieprzeciętnego, wręcz ponadczasowego
przywódcę. Owszem, przychylimy się do tego, aby to właśnie król
Dariusz stał się głową narodów świata, oraz stanął na czele
wspólnego rządu.
Mężczyźni przy stole
spojrzeli z uznaniem w stronę Katta. Wypowiedz premiera Vischera
należało właściwie potraktować jako ostateczny werdykt. Kwestia
została definitywnie rozstrzygnięta. Ezen, wyraźnie zaskoczony
patrzył na Vischera z otwartymi ustami. Oczekiwał, że premier
wyrazi jedynie własną opinię, tymczasem przez jego usta przemówiła
cała Europa. Nic nie wiedział o ustaleniach na tak zwanym „forum
europejskim”. Oznaczało to naruszenie wszelkich reguł.
Panie premierze...
powiedział ponurym głosem Ezen
o jakim forum europejskim pan mówi?
Nie rozumiem pytania,
panie von Ezen
uśmiechnął się uprzejmie Vischer.
O ile mi wiadomo
parlament zachodni w połowie składa się również z amerykańskich
członków. Czy to możliwe, że nic mi nie wiadomo o debacie
dotyczącej tak doniosłej sprawy, jaką jest wybór przyszłego
władcy świata?
No cóż... hm, to
rzeczywiście zdumiewające, tym bardziej, że na wspomnianym
posiedzeniu było obecnych trzydziestu amerykańskich kongresmanów.
Nastąpiła kompletna
cisza. Gdzieś z głębi wyrobiska dochodził odgłos spadających
kropel wody. Ezen oparł się ciężko na krześle. Przez dłuższy
czas nie mógł oderwać zdumionych oczu od Vishera. Po chwili jednak
przeniósł swój wzrok na zimną twarz Katta. W jednej chwili
zrozumiał wszystko. Uśmiechnął się gorzko kątem ust.
Odczuwam panowie, że
dłuższy czas spędzony w tym grobowcu może bardzo źle wpłynąć
na moje zdrowie. Będę zmuszony opuścić to miłe towarzystwo
wcześniej niż myślałem. Żegnam panów.
To powiedziawszy wstał od
stołu. W tej samej chwili zerwał się też Zendborow, z zamiarem
odprowadzenia Ezena do windy. Katt wyciągnął w jego kierunku
otwartą dłoń, zatrzymując profesora w miejscu.
Zaraz, zaraz...
Aleksandrze,
zwrócił się łagodnie do Ezena
nie możesz nas przecież opuścić w takiej chwili. To ty jesteś
tutaj najważniejszą osobą. Wszak zgodzisz się, że ostatecznie to
my dwaj decydujemy w tej sprawie. Tylko my obaj dzierżymy w rękach
największą władzę na Ziemi. Aleksandrze, bracie, podajmy sobie
ręce. Połączmy swoje siły w budowaniu nowego świata. Panowie,
tu zwrócił się z zapałem do siedzących
chcecie oddać władzę w moje ręce, to wspaniale...
Katt energicznie wstał z krzesła i począł obchodzić stół
dookoła.
Przyznaję, udało mi się pozyskać zaufanie narodów Azji, Afryki i
Europy. Lecz spójrzcie na Amerykę. Czy naprawdę wątpicie w
wierność narodu amerykańskiego? Czy uważacie, że ten naród
wyrzeknie się swego ukochanego wodza? Dajmy ludziom to, czego chcą.
Oto władza Aleksandra nad Ameryką jest utwierdzona. Wykorzystajmy
to! Jeśli oddacie władzę w moje ręce, potraktuję to jako swój
obowiązek, aby podzielić ją z Aleksandrem. Razem, panowie, tylko
razem dokonamy wspaniałych rzeczy! Obierzmy stolicę świata; tam
niech panuje rząd. Cesarzy niech będzie dwóch. Taka jest moja
propozycja!
Panie Zendborow!
zawołał Ezen zniecierpliwiony
proszę mnie stąd wyprowadzić.
Nie chcąc słuchać
dłużej żałosnych wywodów zapatrzonego w siebie Katta, Ezen
skierował się szybkim krokiem w kierunku wyjścia; profesor,
poprawiając nerwowo okulary, pobiegł za nim.
*
Dymitr spojrzał na
zegarek: za pół godziny będzie północ. Jeszcze jakieś 15 km i
wjedzie wreszcie na plac przed swoim domem. Mimo późnej godziny był
pewien, że Sofia oczekuje na niego z niecierpliwością. Kiedy przed
sześcioma miesiącami opuszczał żonę nie przypuszczał, że
przyjdzie mu rozstać się z nią na tak na długo. Było to sześć
miesięcy twardej, nieustającej służby. Zakrojona na szeroką
skalę reorganizacja armii, interwencje w Afryce i południowej Azji.
Pracy mu nie brakował. Jednak najwięcej zdrowia kosztowały go dwa
ostatnie tygodnie. Kilkudniowy pobyt na pustyni arabskiej, w Centrum
Naukowym C6, mocno nadszarpnął jego nerwy. Mógł teraz w całej
pełni docenić dobrodziejstwo pobytu w takim zacisznym miejscu
Europy, jakim jest pojezierze na południu Finlandii. Kiedy opuszczał
lotnisko w Helsinkach, czekał na niego samochód podstawiony przez
jednego z żołnierzy tutejszej jednostki. Moszczew odprawił go
szybko, wrzucając walizki do bagażnika. Pragnął zostać sam.
Maksymalne napięcie umysłu, będące podstawą jego działania w
ciągu miesięcy służby, towarzyszyło mu jeszcze przez
kilkadziesiąt kilometrów, które pokonał nie zwracając uwagi na
okolice. Dopiero kiedy minął Lahti, kojące piękno jezior i
otaczających je lasów, powoli poczęło łagodzić wewnętrzny
stres. Dodatkowym środkiem leczniczym była myśl o rychłym
spotkaniu się z rodziną. Jakże był wdzięczny teraz Sofii, że
wolała zamieszkać w Kuhmoinen. Za nic w świecie nie chciała
pozostać w oficerskim osiedlu, niedaleko Bagdadu. Wolała chłodną,
lecz spokojną Finlandię, gdzie wśród serdecznych przyjaciół
mogła skupić się na swej pracy malarskiej. W czasach swej młodości
znosiła jeszcze jakoś hałaśliwy zgiełk Bliskiego Wschodu. Od
czasu zamążpójścia nieustannie mieszkała w sąsiedztwie
żołnierzy. Ich dzieci wychowywały się w cieniu koszar wojskowych.
Nic dziwnego, że każdy z trzech synów poszedł w ślady ojca i
został zawodowym żołnierzem. Jednak na weselu najmłodszego z
nich, Eliasa, oznajmiła mężowi, że pragnie na stałe przenieść
się do Finlandii. Wtedy Moszczew nie mógł zrozumieć jej decyzji.
Dzisiaj pokochał te rodzinne zjazdy nad jeziorem Paijanne i w głębi
serca nie przestawał obsypywać swej żony pochlebstwami za jej
zdecydowany krok sprzed pięciu laty. Zachowująca jeszcze swoje
dziewicze piękno Finlandia jest chyba jednym z tych niewielu miejsc
na świecie, gdzie można na chwilę zapomnieć o tej jego,
pogrążonej w szaleństwie, ponurej stronie. Było lato. Właśnie
rozpoczynał się czas białych nocy, kiedy to zmierzch spotyka się
ze świtem. Jeziora pełne ryb, czekająca łódka, drewniana chatka
nad wodą, gdzie, a jakże, umieścił na życzenie fińskich
przyjaciół saunę; długie godziny spędzone w towarzystwie żony;
odwiedziny synów, którzy już zapowiedzieli swe przybycie z żonami
i dziećmi; wszystko to napawało słodkim oczekiwaniem na zasłużony
odpoczynek.
Tak, będzie mógł na
kilka dni zapomnieć o wstrząsających wydarzeniach jakich był
świadkiem w Afryce. Nie miał najmniejszej ochoty wszystkiego w tej
chwili analizować; przyjdzie na to czas; może kiedy usiądzie w
łódce, ze swoją ulubioną wędką.
Tymczasem, na tle
szarzejącego nieba pojawiło się niewielkie, pokryte gęstym lasem,
wzniesienie. Ono to zawsze oznajmiało Dymitrowi, że za chwilę
spotka się z tą, bez której nie mógłby normalnie żyć.
*
Miłe trzaskanie palących
się drew dobiegające z kominka, blask ognia, siedząca naprzeciwko
Sofia, wszystko byłoby w najlepszym porządku, gdyby nie ten
niepokojący obraz, oparty o ścianę. Niemy, martwy, lecz
przyprawiający o drżenie. Dobrze dobrane kolory, pewne pociągnięcia
pędzla, genialnie uchwycone grymasy twarzy, ekspresja i emocja
utworzona z mieszaniny barw i uczuć artysty, umieszczona na płótnie.
Obraz, nadesłany pocztą z Ameryki, przedstawiał dwie skupione
postacie szachistów. Jedna z nich, siedząca z prawej strony,
grająca białymi figurami, wspierała się prawą ręką o blat
stołu. Dłoń zakrywała chmurne czoło, pod którym twarz zastygła
w głębokim smutku. Był to długowłosy młodzieniec, odziany w
prostą, szaro-zieloną, wypłowiałą tunikę. Marszcząc brwi
utkwił wzrok w szachownicy, na której górą był przeciwnik
grający czarnymi figurami. Gracz z lewej, ukryty jakby w cieniu,
ubrany w ciemne szaty, prawą ręką zasłaniał usta, podczas gdy
jego lewica zdejmowała z szachownicy kolejną białą figurę.
Tajemnicza ta postać, o szarej twarzy patrzyła na siedzącego w
zamyśleniu młodzieńca wzrokiem, który trudno jednoznacznie
zinterpretować. W oczach kryło się jednocześnie niepojęte,
inteligentne zło, pewność triumfu, a także coś co można by
nazwać zdziwieniem. Być może jest to zdziwienie niezwyciężonego
mistrza szachów, któremu ktoś ośmielił się rzucić wyzwanie?
Cała ta scena odbywała się w szarej komnacie pełnej cieni, w
których ukrywały się demony, przybyłe tu za swoim mistrzem. Lecz
była tam jeszcze jedna postać. Zajmował centralne miejsce.
Pomiędzy graczami, nad szachowymi figurami stał anioł. Także i
jego oczy zwrócone były na młodzieńca zmagającego się z
przeciwnikiem, którego siły nie docenił. Oczy anioła wyrażały
smutek, lecz on sam stał w oczekiwaniu, nie podejmując żadnego
działania. Wyraz twarzy anioła mówił, aż nazbyt wyraźnie, że
młodzieniec zostanie zmiażdżony przez przeciwnika. Lecz chyba nie
do końca to było najistotniejsze w tym, co wyrażała twarz anioła.
Problem młodzieńca tkwił w całej tej sytuacji. Znalazł się w
miejscu własnej zguby. Przegrał w momencie, gdy zasiadł do tej
partii szachów. Pomimo beznadziejnego położenia młodzieńca,
obecność anioła przynosiła pewną nadzieję. Nie... nie była to
nadzieja na zaszachowanie mistrza ciemności. Anioł zapewniał
ratunek przed ostateczną zagładą. Można było odczytać z twarzy
anioła bolesne oczekiwanie... na co? Tak... powoli stawało się
jasne, że największą tragedią młodzieńca była jego nieugięta,
sprzeciwiająca się wszystkiemu pycha. Wierzył we własne siły, w
geniusz własnego umysłu. Anioł czekał na ostateczne złamanie
jego hardego, dumnego serca. To była jedyna droga. Biedny ów
człowiek miał nadzieję, że za pomocą swego sprytu, mądrości
zdoła obrać inną, własną drogą. Byłby to powód do wielkiej
satysfakcji, okryłby się wspaniałą chwałą. Sława, pieniądze,
zaszczyty, i to wszystko zawdzięczałby sobie... tylko sobie.
Niestety... tu kończyło się opowiadania o losach anonimowego
młodzieńca z obrazu. Nie wiadomo jak potoczył się jego los. Czy
ugiął się i poprosił o pomoc? Czy też został całkowicie
pochłonięty przez mocarnego przeciwnika?
Gdy Dymitr łamał sobie
głowę nad rozwiązaniem dręczącej zagadki obrazu, Sofia podała
mu list:
Przyszedł w paczce,
razem z obrazem... nie ma nazwiska, ani adresu nadawcy, ale... chyba
domyślam się kto...
Ja też
odparł Dymitr.
Patrzył przez chwilę na
szarą, zaklejoną kopertę. Któż inny mógłby nadesłać
namalowany przez siebie obraz z Ameryki. Charakterystyczne
pociągnięcia pędzla zdradzały autora. Wprawne oko Sofii bez trudu
rozpoznało rękę Galliota. Dymitr otworzył list:
„ Drogi Dymitrze. Piszę
ten list z głębokim przekonaniem, że jesteś jedynym człowiekiem
w Europie, który zdobędzie się na to, aby mnie wysłuchać i
sprawiedliwie osądzić to co się wydarzyło przed siedmiu laty.
Wiem, że Jesteś porządnym oficerem i zawsze bez zastrzeżeń
przyjmowałeś oficjalne komunikaty ogłaszane przez władzę.
Dlatego domyślam się, że tak jak wszyscy, Jesteś przekonany o
tym, że dopuściłem się zdrady stanu. Nie będę próbował się
przed tobą usprawiedliwić. Chciałbym jedynie Cię prosić, abyś
cierpliwie przeczytał ten list do samego końca. Oto co naprawdę
wydarzyło siedem lat temu.
Będąc zaangażowany bez
reszty w swoją służbę, podczas owego pamiętnego konfliktu
światowego, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że już od dawna
trwały rozmowy pomiędzy władzami Wschodu i Zachodu, dotyczące
podziału świata. W owej krytycznej chwili, będąc zupełnie
opętany ideą budowania wszechwładnego imperium, mającego położyć kres dominacji Zachodu, stałem się marionetką w rękach dwóch
graczy, siedzących przy jednym stole, ustalających przebieg wojen. Wojen mających doprowadzić do z góry podjętych przez nich decyzji.
Tak, tak! Wojny, mój przyjacielu, to zasłona dymna, mająca
usprawiedliwić posunięcia politycznych graczy. Lecz każdy z nich,
chociaż siedzą przy jednym stole, ma własne, osobiste cele. Jak
już napisałem, stałem się wtedy marionetką w rękach Katta i
Ezena, gdyż tacy wytrawni politycy jak oni wiedzą doskonale, że
najlepszym narzędziem dla realizacji ich planów są ekstremiści.
Zawsze szanowałem takich ludzi jak ty, Dymitrze. Sądziłem, że to
właśnie na takich obywatelach urośnie nowa cywilizacja, nowy Pax
Romana. Lecz to nie zdyscyplinowani, jasno myślący wojskowi rządzą
tym światem, lecz politycy, dyplomaci przy pobłażliwej aprobacie
międzynarodowej finansjery. A to oznacza, że nic nie jest
jednoznaczne i proste.
Siedem lat temu, w lipcu,
jak zapewne pamiętasz drogi Dymitrze, rozpoczęła się długo
planowana przez Katta „Wojna ostateczna”, jak ją sam nazywał,
która miała zniweczyć dominację Zachodu. Tak przynajmniej głosiła
oficjalna propaganda. Nie było chyba w całej Unii Azjatyckiej
człowieka, tak jak ja oddanego ideologii kattowskiej.
Całym sercem chłonąłem iluzoryczne wizje i wspierałam, jako zwierzchnik
armii, działania rządu azjatyckiego. Nie zorientowałem się
niestety, może z powodu swego zaślepienia, że moja gorliwość
stwarzała zagrożenie dla projektów rządowych, jak również
krzyżowała osobiste plany samego Katta. Moja pozycja była mocna.
Aby mnie wyeliminować, posunięto się do prymitywnego podstępu, w
stylu dawnych komunistów. Nie mogłem wiedzieć, ba, nie byłem
przecież w stanie nawet dopuścić do siebie tak nieprawdopodobnej
myśli, że już od dawna trwały pertraktacje pomiędzy władzami
Wschodu i Zachodu. Jednakże cała armia podlegała moim rozkazom, a
dzięki autorytetowi jakim się cieszyłem miałem niebagatelny wpływ
na kształtowanie się opinii nie tylko wśród żołnierzy. Stawałem
się niewygodny. Poprzez szantaż zmuszono mnie do popełnienia
zdrady i wydano wyrok śmierci. Byłem już wtedy w Ameryce. To co
nastąpiło potem trudno jest mi wyjaśnić. Pewne wpływowe
osobistości zasiadające w Kongresie amerykańskim mocno
zaangażowały się w moją sprawę. Zostałem oczyszczony z
zarzutów i otoczony ścisłą ochroną.