wtorek, 17 lipca 2018

BEZ POCZĄTKU I BEZ KOŃCA...

BEZ POCZĄTKU I BEZ KOŃCA.



1

Galliota zbudził tępy ból. Nad głową zamajaczył powtarzający się co dnia, przygnębiający obraz: blade światło przedzierające się z trudem przez grube pordzewiałe kraty wmurowane w małym okienku, zbyt słabe, aby rozświetlić i ogrzać kamienistą, zimną celę. Wyrwaną ze snu świadomość przeszył zajadły i nieustępliwy ból ciała - noszenie ciała jest bolesne. Wilgoć przenika w głąb, oplata serce lodowatym uściskiem. Zgrabiałymi rękoma zagarną w jedno miejsce zgniłe siano, rozrzucone na kamiennej posadzce. Skurczony usiadł na nim, próbując opanować drżenie. Noc pozostawiła po sobie wspomnienia dokuczliwych snów. Samotność dokuczała, ból można oswoić, strach... na chwilę znika i powraca jeszcze silniejszy. Bawi się jego umysłem, igra, ukrywa i atakuje znienacka.
Popatrzył z zazdrością na panoszące się szczury. Zarozumiałe, zerkają na niego z pogardą. Wyczuwają instynktownie swoją wyższość nad nim, więźniem. Kraty nie ograniczają ich wolności. Kpią ze śmierci.
Kolejny dzień, taki jak poprzedni. Dni układające się w tygodnie, tygodnie w miesiące, miesiące w lata. Długie godziny upływały leniwie i z niechęcią, jakby znudziło je nieustanne wyznaczanie czasu. Każda minuta mówiła, że nie ma nadziei na jakąkolwiek zmianę. ,,Ach! – kołatały się w duszy wciąż te same, uporczywe westchnienia – skończę ze sobą,... skończę... ".
Ciszę przerwał dobiegający z korytarza odgłos ciężkich kroków i brzdęk pęku kluczy. Spojrzał w kierunku stalowych drzwi więzienia. Strażnik otworzył z trzaskiem zasuwy i pchną skrzypiące, grube drzwi. Był potężny, tak jak wszyscy rycerze króla Mel. Jego ręka w skórzanej rękawicy, zaciśnięta na trzonie płonącej pochodni, wyglądała jak stalowa obręcz wzmocniona nitami.
Wychodź ! – powiedział spokojnym, ale stanowczym tonem.
Galliot chwiejnym krokiem powlókł się w kierunku wyjścia. W blasku pochodni, gęsto rozmieszczonych na ścianach szerokiego korytarza, zobaczył poszarpane szczątki swego, niegdyś wspaniałego, stroju. Bogate, skórzane buty przypominały teraz popękaną i wypaloną słońcem ziemię.
Strażnik włożył pochodnię do otworu w ścianie i podążył w kierunku potężnej bramy, widocznej na końcu korytarza. Drewniane ożebrowania podtrzymujące strop nasuwały skojarzenie z wnętrzem wypatroszonego wieloryba. Więzień nie miał odwagi pytać co go czeka na zewnątrz. Szubienica, gilotyna, wymyślne narzędzie tortur obiecujące powolną śmierć?
Mijając po drodze ciemne otwory w murze, kryjące w głębi szczelne, więzienne drzwi dotarli wreszcie do wyjścia. Strażnik chwycił rygiel i otworzył wielkie wrota. Natychmiast potężna fala złotego światła wlała się do środka i przyćmiła blask wszystkich pochodni w korytarzu. Galliot zasłonił twarz. Przyzwyczajone do mroku oczy oślepiło przez chwilę silne światło słoneczne. Było już południe. Ciepły powiew otulił jego zziębnięte ciało. Podwórze, otoczone dookoła drewnianymi chatami emanowało idealną czystością i wojskowym porządkiem. Na lewym skrzydle placu stało rzędem kilkanaście koni podwiązanych do belki. Na ich grzbietach lśniły w słońcu złotem i srebrem wspaniałe siodła. Stały w pełnym rynsztunku, gotowe w każdej chwili wyruszyć do boju. Długi barak, zbudowany z grubych belek, stykał się jedną stroną z kamienną ścianą potężnego więzienia. Drugi jego koniec sięgał daleko w głąb placu, mającego kształt prostokąta. Co pięć metrów przed budynkiem, wbite w ziemię, stały wysokie pale. Na ich szczytach powiewały różnego rodzaju chorągwie. Przeciwległą i prawą stronę placu szczelnie zastawiały masywne chaty o spadzistych dachach. Galliot nerwowo powiódł wzrokiem dookoła i z bijącym sercem popatrzył na środek placu. Wyobraził sobie stojące tam jakieś śmiercionośne narzędzie. Jednak, poza studnią zabudowaną białymi, gładkimi kamieniami nie zobaczył nic więcej. Strażnik położył rękę na jego ramieniu i wskazał drzwi w baraku. Posłusznie skierował się w ich kierunku, stąpając ciężkim krokiem po wyłożonym równiutko kamienną kostką bruku. Weszli do środka, przeszli przez obszerny korytarz, aż wreszcie stanęli naprzeciw długiej ławy, za którą siedział człowiek o posturze równie potężnej co towarzyszący Galliotowi strażnik. Na pancerzu okrywającym jego pierś wytłoczony był wizerunek lwa; podobizny dwóch leżących lwów, wyrzeźbionych w marmurze, znajdowały się na posadzce komnaty. Dźwigały na swych potężnych głowach blat stołu, wykończony na brzegach pięknie zdobioną listwą.
Nazywasz się Galliot Klausner? – odezwał się basowy głos zza stołu. Oficer odrywając się od czytania wielkich rozmiarów księgi, leżącej przed nim, zwalił się ciężko na wysokie oparcie krzesła, by spojrzeć na zarośniętą, brudną twarz.
Tak ... – wykrztusił chrapliwym głosem
Hm ... – patrzył na niego przez chwilę spokojnie, po czym znowu pochylił się nad otwartą księgą. Galliot przełykając ślinę, patrzył z napięciem na czubek jego krótko przystrzyżonej głowy.
Wszystko przemawia na twoją niekorzyść... – rzekł po chwili Wiesz, że zasłużyłeś na śmierć?
Nie odpowiedział.
Jesteś zdrajcą, ale to najmniejsza z twoich win!
Panie, przez siedem lat spędzonych w więzieniu słyszałem jedynie pisk szczurów i lament więźniów, odparł Galliot przeżułem dokładnie każdy mój grzech.
Poznałeś siebie?
Dowódca sięgnął po leżący, rozpieczętowany list.
Przed pięcioma dniami otrzymaliśmy rozkazy w twojej sprawie, prosto z pałacu królewskiego – to mówiąc, sięgną po stojący obok księgi srebrny puchar i zbliżając go do ust dokończył – mówiąc krótko, będziesz sądzony przed samym królem.
Galliot, zaskoczony patrzył niepewnie na wodza.
Była to wiadomość, której w ogóle nie spodziewał się usłyszeć. Sąd? Kto zawracałby sobie głowę procesem w sprawie cienia człowieka? Komu jeszcze na tym zależy?
Chcę umrzeć! wystękał chrapliwym głosem.
Czy naprawdę myślisz, że to najlepsze wyjście? w oczach dowódcy paliły się gniewne ognie Śmierć przyjdzie, gdy nadejdzie jej czas, lecz są głupcy, którzy myślą, że mogą zawrzeć z nią układ, że uwolnią się od swych win. Głupcy! Jakim sposobem zdołasz się uwolnić od palącego się w tobie bólu?
Dowódca, nie zwracając uwagi na strach emanujący z twarzy Galliota, powiedział spokojnie:
Dzisiaj wieczorem będziesz odwieziony na zachodnie wybrzeże – na jego opalonej, brązowej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, który dzięki swej naturalnej szczerości złagodził ostre rysy kwadratowej twarzy. – Jutro w południe król osobiście będzie chciał cię wysłuchać.
Zwracając się do strażnika, rzekł:
Matt, odprowadź więźnia do miejsca oczekiwania – Strażnik, który do tej pory stał nieruchomo na rozstawionych szeroko nogach, podszedł do Galliota i chwycił go jedną ręką pod ramię.
Chwileczkę ... – wyjąkał patrząc błędnym wzrokiem na obydwu żołnierzy, miał chaos w głowie – uznaliście mnie za winnego, czego mam oczekiwać?
A jak myślisz? – oficer podniósł wysoko brwi – strażniku, wykonać rozkaz!
Strażnik Matt energicznie pociągną Galliota do wyjścia. Na dworze, słońce, stojące wysoko na błękitnym niebie, rozgrzewało kamienny bruk. Skierowali się do stojących naprzeciw baraku chat. Mijając po drodze studnię, Galliot odczuł głębokie pragnienie.
Czy mógłbym …? Chce mi się pić – zwrócił się do strażnika.
Matt skiną głową.
Wyciągając ze studni pełne wiadro, zastanawiał się nad tym dlaczego sam król Mel osobiście zajmuje się jego sprawą. Nie znajdował po temu żadnej logicznej przyczyny. Niech przyjdzie co ma przyjść! Przechylił kubeł, łapczywie pijąc zimną, orzeźwiającą wodę. Gdy odstawił wiadro, poczuł napływ siły odświeżającej jego członki. „Najgorsze jest oczekiwanie pomyślał To nędzne życie! Łapczywie chce trwać, cierpi i nie chce ustać!”. Rozejrzał się wokoło siebie. Na placu stacjonowała armia uzbrojonych rycerzy. Ostrzyli swoją broń, oporządzali konie, lub odpoczywali w cieniu wielkiego baldachimu, przy szerokich ławach umieszczonych w prawym rogu placu. Co jakiś czas dochodziły stamtąd gromkie wybuchy śmiechu.
Matt doprowadził Galliota do ogromnej chaty. Weszli do komnaty z czterema filarami po środku. Dużych rozmiarów okna sprawiały, że naturalne światło wypełniało każdy kąt pomieszczenia. Cztery filary podtrzymujące grube belki stropu, połączone były trzema wygodnymi sofami. Ściany obwieszono dziwnymi sprzętami niewiadomego przeznaczenia. Gdy weszli, strażnik wskazał Galliotowi miejsce na sofie.
Tutaj poczekasz do wieczora – powiedział i skierował się do wyjścia.
Chciałbym o coś spytać – zawołał Galliot. Matt odwrócił się w jego kierunku.
Strażnik patrzył wyczekująco
Dlaczego wasza władza osobiście angażuje się w moją sprawę?
Zanim zostanie wydany wyrok, chcą cię jeszcze wysłuchać.
Czy wyrok w mojej sprawie nie zapadł siedem lat temu? Już dawno przestałem się liczyć. O co tutaj chodzi?
Z pewnością są istotne powody, dla których nie wykonano jeszcze kary.
Po co zwlekać... ! - krzyknął krztusząc się,
Matt popatrzył uważnie na Galliota. Jego oczy spoglądające spod nabitej ćwiekami obręczy, emanowały siłą i pewnością.
Okazano ci łaskę.
Tak !... tak, ale... nawet nie prosiłem o taką łaskę – Galliot wstał, lecz nie będąc pewien czy może swobodnie chodzić, usiadł z powrotem na sofie.
Oczekuj na podróż!
Matt odwrócił się i wyszedł.
Galliot dłuższą chwilą patrzył tępym wzrokiem na zaryglowane drzwi. Wreszcie westchną głęboko i rozejrzał się leniwie po ścianach. Przedmioty tam wiszące wydały mu się dziwnie znajome.
Niektóre przypominały dziecięce zabawki, inne jakąś broń, książki, kawałki albumów na zdjęcia, zegary, szafki, stara maszyna do szycia, wszystko to tworzyło jakby jedną całość ze ścianami komnaty. Po plecach przeszedł dreszcz. Otworzył szeroko oczy. Niczym z przepastnych głębin wyłoniły się obrazy przeszłości. Zobaczył chłopca bawiącego się drewnianym wózkiem, wspinającego się na drzewa rodzinnego sadu. Zbuntowanego młodzieńca sprzeciwiającego się wszelkim autorytetom. Zdradzał i był zdradzany przez innych. Ranił i był też raniony, szydził z tych, którzy go kochali. Kochał ludzi, którzy go później opuszczali. Wszyscy oni znajdowali się na zdjęciach wklejonych do zniszczonych albumów. Również maszyna do szycia przywodziła na pamięć młodzieńcze lata. Jego matka pracowała na niej po nocach, aby zapewnić rodzinie utrzymanie. Ileż bólu było w jej sercu. Wtedy był na to zupełnie obojętny... A później zabijał, gasił w ludziach światło, które przynosiło im nadzieję. Wyganiał rodziny z ich wygodnych domów, był nieprzejednany. To była przecież jego wielka służba dla słusznej sprawy. Nikt nie otrzymywał przebaczenia. Jako niemi świadkowie wisiały na ścianach łańcuchy, bicze, broń, listy, które dzięki swym pieczęciom upoważniały do zbrodni. Kiedy tak chodził i oglądał tę specyficzną galerię, wzrok jego zatrzymał się na pustych blejtramach. Naciągnięte, nieobramowane płótna jakby czekały na malarza. Obok wmurowane w ścianę sterczały pędzle i paleta na farby. Jeszcze dalej wisiały stare, zakurzone skrzypce. Galliot poczuł, że jego serce zamienia się w źródło wody, tworzące rwącą rzekę. Jej strumienie z impetem wypłynęły z jego oczu. Chwytając się za włosy zgiął się w pół i z jękiem rozpaczy padł na podłogę nieprzytomny.


*


Zamglone światło lamp zasłoniły cienie dwóch postaci. Nie mógł rozpoznać ich twarzy. Podniesiono go z podłogi i wyprowadzono na dwór. Była noc. Przez dłuższą chwilę nie mógł uzmysłowić sobie gdzie jest i co się z nim dzieje. Doprowadzono go do żelaznego wozu stojącego na środku placu. Ktoś stojący obok otworzył drzwi i wepchnięto go do środka. Wóz ruszył miękko, bezgłośnie. Okrążając oświetlony lampami plac, z dużą prędkością skierował się do bramy wyjazdowej. Z opancerzonego wnętrza Galliot mógł obserwować świat na zewnątrz jedynie przez mały otwór, niewiele większy od dłoni. Gruby mur bramy przemkną szybko przed jego oczami, ustępując miejsca górzystemu krajobrazowi, oświetlonemu blaskiem księżyca. Ciemne kontury wysokich, skalistych gór potęgowały niesamowite wrażenie głębi, kryjącej się za nocną zasłoną. Niebo rozświetlała srebrna księżycowa mgiełka. Tysiące, tysiące gwiazd migały spokojnie daleko w kosmosie, zupełnie obojętne wobec burzy szalejącej w sercu Galliota. Wspomnienia, oskarżające myśli rozsadzały jego duszę. Czuł się brudny, splamiony krwią. Najstraszliwszy był fakt, że nie mógł uciec od samego siebie. Nie mógł zmienić swojej przeszłości, ani swojej duszy. Miał wrażenie, że zapada się w jakąś błotnistą, ciemną magmę. Świadomość, że jego całe dotychczasowe życie było pięknie przyozdobioną nicością, sprawiała większy ból niż rozgrzany sztylet wbity prosto w serce. To życie... myślał z pogardą na zewnątrz bogate w tytuły, sukcesy, honory, lecz wewnątrz takie puste... cuchnące. Żył dla siebie i tylko dla siebie. Potrzeba było, aby wszystko co posiadał rozsypało się w pył, by mógł to wreszcie zrozumieć. A teraz? Nie zostało nic, on sam, naprzeciw siebie.
Wóz mknął po prostej drodze w nocnej ciszy prawie bezszelestnie. Napęd pracował bezgłośnie. Miał wrażenie jak gdyby jedyną siłą sprawiającą, że pojazd pędzi po szosie jest wiejący silnie wiatr.
Mijały długie godziny. Droga wydawała się nie mieć końca. Nie miała żadnych wzniesień, czy zakrętów. Biegła idealnie prosto do wyznaczonego celu. Zmęczony zapadł w głęboki sen.

Noc z wolna począł rozpraszać blady świt, gdy Galliot ocknął się i zobaczył w oddali migające światła wielkiego miasta. Potężne, skaliste góry ustąpiły miejsca pustynnej równinie, urozmaiconej sterczącymi kaktusami i kępami krzaków. Na tle majaczącego w dali masywu górskiego, wyrastały z ziemi zręby skalne o płaskich, jakby ściętych ostrym mieczem wierzchołkach. Potężna tarcza słoneczna wznosiła się majestatycznie i powoli odbierała berło władzy z rąk ustępującej nocy. Świat rozbudzał się do nowego dnia. Dla jednych będzie to dzień zmian, wzbudzania nadziei i radości, lecz dla innych będzie dniem rozpaczy i smutku. Od taki... dzień, jak każdy inny.

*

Zatrzymali się niespodziewanie. Galliot z trudnością uchronił się przed uderzeniem głową o przeciwległą metalową ściankę. Wyjrzał na zewnątrz. Wóz zatrzymał się wśród gęstwiny egzotycznych roślin. Ktoś podszedł i już po chwili drzwi ruchomego więzienia przesunęły się cicho w bok otwierając wyjście. Rześkie poranne powietrze, nasycone świeżymi zapachami rozwijających się pąków, powiało łagodnie do wnętrza. Galliot siedział dłuższą chwilę czekając z napięciem na strażników. „ Dlaczego tak długo to trwa?”... Cisza...wiatr poruszył lekko rozłożystymi liśćmi...przeleciał ptak i ... znów cisza...,,Co się dzieje? Dlaczego nikt nie przychodzi?”. Podniósł się i wyjrzał na zewnątrz. Wóz stał na poboczu drogi. Żadnego człowieka. Po obu stronach jak okiem sięgnąć rosły drzewa i rośliny przeróżnych gatunków. Szczególnie uderzał widok wysokich palm, których korony kołysały się na tle błękitnego nieba. Samotny więzień staną na poboczu obsypanym drobnym, białym żwirem. Chodząc naokoło stojącego pojazdu, próbował zrozumieć całą sytuację. Bita droga była zupełnie pusta. Ani śladu wojska, straży...Spojrzał na wóz, w którym był uwięziony. Wyglądem przypominał zwierze nazywane pancernikiem, tyle, że bez głowy i ogona. Gruby pancerz tworzyły znitowane blachy wyglądające jak łuski na grzbiecie zwierzęcia. Z niemałym zdziwieniem dostrzegł, że nie ma w nim miejsca dla kierowcy. Była to po prostu żelazna klatka na czterech kołach o grubym bieżniku.
Do licha! Co to jest? – szepną do siebie – co to za miejsce?
Zbliżył się, aby dokładnie obejrzeć dziwny wehikuł, lecz w tej samej chwili doznał dziwnego wrażenia, że pojazd się... kurczy! Blachy pancerza nagle poczęły pękać i rozpadać się na kawałki. To samo działo się z kołami, śrubami i wszystkimi innymi częściami. Wszystkie te szczątki spadając na ziemię, topniały jak kawałki lodu na rozgrzanym piecu. Już po chwili jedynym widocznym znakiem, że stała tu przed chwilą ciężka, stalowa maszyna, były odciśnięte na żwirowym poboczu ślady opon. Tam gdzie przed chwilą znajdowało się jego więzienie, pozostała pusta przestrzeń. Galliot stał przez chwilę jak wryty, z ręką wyciągnięta przed siebie. Oszołomiony podszedł do najbliżej stojącego drzewa i oparł się o nie plecami. Nogi mu zwiotczały, odmówiły posłuszeństwa. Osuną się powoli, siadając na korzeniach drzewa. Mimo sporego wysiłku umysłowego nie mógł znaleźć żadnych racjonalnych wyjaśnień. Myśli w jego głowie nie tworzyły jak dawniej zwartej, silnej konstrukcji; przypominały raczej potrzaskane naczynie, które nie da się skleić.
Zaraz, spokojnie – mówił do siebie powoli – trzeba spokojnie pomyśleć. Jeszcze do wczoraj siedziałem zamknięty w silnie strzeżonej fortecy... co mówił ten dowódca? Miano mnie stawić przed króla... – na jego twarzy pojawił się grymas spowodowany niepewnością – ...co się ze mną dzieje? Te wszystkie wspomnienia.- nagle, w jednej chwili została mu darowana wolność. Ale... po co?
W pewnym momencie zwrócił uwagę, że ciszę wokół niego zakłócają jakieś odległe dźwięki. Był to jakby śmiech i okrzyki zmieszane z szumem wody. Wytężył słuch, chcąc zlokalizować skąd dobiega ta kakofonia radosnych odgłosów. Wstał i skierował się wprost w gęstwinę leśną. Przedzierając się przez zarośla, coraz wyraźniej mógł rozróżnić głosy bawiących się dzieci. Śmiech, nawoływania, piski stawały się z każdą chwilą głośniejsze.
Ileż ich tam musi być – pomyślał – to chyba dzieciarnia z całej okolicy”. Kiedy pokonując już ostatnie zarośla wyszedł z lasu, przystanął zaskoczony. Zobaczył przed sobą gigantyczny plac zabaw, pełny rozbawionych dzieci. Przy barwnej jak tęcza drodze ustawione były małe domki otoczone zielonymi płotkami. Na pagórkach, między brzozami stały wiatraki z gumowymi skrzydłami. Wszędzie, na łące, drodze, między drzewami leżały porozrzucane duże, kolorowe klocki o przeróżnych kształtach. Galliot podniósł jeden z nich. Był lekki, zrobiony z miękkiego, przyjemnego w dotyku materiału. Gdy rzucił go przed siebie odbił się od ziemi jak kauczukowa piłka i pofrunął daleko w las. Dzieci biegały we wszystkie strony. Było tu wszystko co małemu człowiekowi może być potrzebne do zabawy. Nadmuchane baseny z czystą wodą, zjeżdżalnie w kształcie delfinów lub wielorybów. Galliot ze zdziwieniem oglądał miniaturę miejskiego rynku. Szczyty pomarańczowych dachów sięgały mu do ramion, a wieża ratusza była na wyciągnięcie ręki. Dzieci bawiły się przestawiając z miejsca na miejsce różne elementy budowli. Naokoło rozciągała się piękna, zielona łąka poprzecinana strumykami, gdzie pluskały się rozkrzyczane maluchy. Nieopodal, pod lasem ustawiono długi na kilkadziesiąt metrów stół, zastawiony wszelkimi owocami, napojami, wypiekami. Co jakiś czas jakieś dziecko przerywało zabawę i podbiegając do stołu porywało kiść winogron, lub kawałek ciasta. Galliot podszedł bliżej do ogromnego, nadmuchanego basenu, połączonego z wielorybem leżącym na piasku. Tylna część jego grzbietu tworzyła zjeżdżalnię, zakończoną szerokim ogonem zanurzonym w wodzie. Dzieci dostawały się na jej szczyt, wchodząc do jego środka przez otwartą paszczę. Jakiś malec o azjatyckich rysach twarzy podbiegł do Galliota i szarpiąc go za rękaw zawołał:
Wujku! Choć pobawić się z nami, choć!
Ale ja nie jestem twoim wujkiem – odparł
Noo ! Ale przyszedłeś żeby się z nami pobawić, prawda? – gadał malec ciągnąc go ze rękę – wiesz jak fajnie zjeżdża się z tego wieloryba!
Albo możemy pójść do wiatraków...
Albo na trampolinę – dołączyły się inne dzieci uzbrojone w wiaderka, łopatki i inne przybory niezbędne do kopania w piasku, rozsypanego wokoło basenu.
Co to wszystko znaczy, gdzie są wasi rodzice? – Galliot do tej pory nie zauważył tu żadnej dorosłej osoby – co to za miejsce, kto zbudował ten plac zabaw? Czy nie ma z wami żadnych opiekunów?
Tata jest na wojnie – powiedział chłopiec kopiący w piasku głęboki dół – tatusie moich kolegów też. Ty nie wiedziałeś? – dodał ze zdziwieniem maluch.
Moi rodzice muszą pilnować swojej firmy dodał inny.
A mój tata jest w więzieniu...
Jesteście tu zupełnie same?
Nasi opiekunowie zawsze nas tutaj przywożą po zajęciach szkolnych! – krzyknęła jakaś roześmiana dziewczynka
Jacy opiekunowie?! – patrzył zdziwiony na dziewczynkę, biegającą za dużą balonową piłką.
No choć już na zjeżdżalnię – dzieciak czepiający się jego rękawa nie dawał za wygraną. Zapierając się mocno nogami, zaciągnął Galliota do paszczy wieloryba. Trzeba przyznać, że robiło to wrażenie. Wielki ssak był tak wiernie skopiowany, że można było przypuszczać, że istotnie, jest to prawdziwy, wypchany wieloryb. Wchodząc do środka zobaczył dużą salę pełną zabawek. Na środku znajdowała się winda umieszczona w przeźroczystym, pionowym tunelu. Oceniając na pierwszy rzut oka, wszystko skonstruowano bardzo solidnie i bezpiecznie. Różnego rodzaju elementy pokryte zostały miękkimi, piankowymi materiałami. Sufit, ściany i podłogę okryto zieloną tkaniną, która falowała pod wpływem nadmuchiwanego pod spodem powietrza. Dzieci miały z tego powodu wielka frajdę. Zanim dostały się na szczyt zjeżdżalni przewracając się, turlały i śmiały się do rozpuku. Galliot z trudem utrzymując równowagę podszedł, prowadzony przez swojego małego przewodnika, do windy. Gdy weszli, automatycznie ruszyła powoli do góry, wypychana od dołu siłownikiem. W chwili, gdy stanęli na szczycie Galliot rozejrzał się po okolicy „ Kto wpadł na taki pomysł? – zastanawiał się, podziwiając niezwykle pomysłowe tory z przeszkodami, nadmuchane zwierzęta, kolorowe bajkowe zamki. Przed nimi wiło się koryto długiej zjeżdżalni. Na dole w owalnym basenie woda połyskiwała wesoło w promieniach słońca.
Wujku! – krzykną chłopak wytrącając go z zamyślenia – teraz twoja kolej!
Galliot nie zdążył zaprotestować. Struga wody wypływająca pod ciśnieniem, podcięła mu nogi i wypchnęła do przodu. Zrezygnowany poddał się szaleńczej zabawie. Koryto zjeżdżalni rozkołysało się jak statek w czasie sztormu. Miał wrażenie, że za chwilę jego ciało straci przyczepność i pofrunie w powietrze. Próbował zahamować zapierając się nogami. Nic z tego. Koryto falowało to w jedną, to w drugą stronę rzucając nim o gumowe ścianki.
Dobra! Niech się dzieje co chce – krzykną do siebie widząc zbliżające się lustro wody. Wpadł ślizgiem do basenu razem ze swoim zniszczonym ubraniem i zdezelowanymi butami. Kiedy wyskoczył z wody usłyszał śmiech zgromadzonych przy basenie dzieci.
To szaleństwo – mamrotał do siebie, wlokąc się z trudem do brzegu basenu – Co to jest? Co ja tu robię?
Kiedy wyszedł na piasek, wszystkie dzieci podbiegły śmiejąc się tak szczerze, że Galliot z trudem utrzymał surowy wyraz twarzy, okazując tym swoje niezadowolenie.
Słyszałem, że przywożą was tutaj opiekunowie – starał się przerwać wesoły nastrój dzieci – ale czy możecie mi powiedzieć, gdzie mogę ich znaleźć?
Teraz ich tutaj nie ma! – zawołały dzieci – przyjeżdżają po nas jak już się pobawimy!
Czy nie ma tutaj żadnej dorosłej osoby? – rozglądał się Galliot, zdejmując mokrą koszulę
Tam, nad jeziorem, o tam! – wskazywały palcami na oddaloną o niecały kilometr drogi polanę. Wykręcając koszulę zastanawiał się czy cała ta sytuacja ma właściwie jakiś sens.
Co: nad jeziorem?
Oni na ciebie czekają – powiedziały dzieci
Czekają? Na mnie? Skąd wy możecie to wiedzieć? – z niewiadomej przyczyny jego serce zaczęło bić mocniej – zresztą, nie ważne.
Zarzucił mokrą koszulę na ramię i podążył w kierunku wskazanym przez dzieci. Mógł właściwie w tym momencie skierować się w jakąkolwiek inną stronę świata. Był wolny! Strażnicy gdzieś się zapodziali, samochód zniknął, on sam, zamiast wisieć na szubienicy zabawia się z dzieciakami. Jednak, w głębi duszy odczuwał potrzebę spotkania się z królem Mel. Potrzebował jakiegokolwiek wyroku, który uspokoi jego sumienie; szukał odpowiedzi, rozliczenia się ze swojego życia.. To co posiadał – autorytet, pozycję, majątek i honorowe odznaczenia, zostało obrócone w perzynę. To tak, jak gdyby ktoś włączał, jeden po drugim potężne jupitery i rzucał światło kolejno na wszystkie fragmenty jego życia. Wszędzie odsłaniał się obraz zgliszcz, skutków tragicznych pomyłek. Największy ból sprawiały mu wspomnienia o żonie, dzieciach. Nie był pewny czy jeszcze żyją. Nieszczęście, które spotkało jego bliskich obciążało winą duszę Galliota, aż do omdlenia.
Nie miał już nic do stracenia. Wszystko jedno czy wpadnie w ręce króla Mel, czy też władców ziemi wschodu i zachodu. Najważniejsze, aby wreszcie ktoś przeciął ten węzeł gordyjski, którym stało się jego życie.
Na bajecznie zielonym wybrzeżu Galliot dostrzegł postać, ubraną w kraciastą koszulę, z zawiniętymi rękawami. Człowiek ten stał, lekko pochylony nad deskami ułożonymi na szerokich kozłach, obok, nad brzegiem jeziora leżała łódź, odwrócona do góry dnem. Trzymał w mocnych rękach hebel i z dużą uwagą strugał surowe deski. „No cóż, z pewnością to jakiś miejscowy farmer” – pomyślał, widząc człowieka ubranego w zwyczajny, roboczy strój. Podszedł bliżej z zamiarem zasięgnięcia informacji, jak dostać się do królewskiego pałacu.
Przepraszam pa...
Witaj Gall! – rzekł niespodziewanie.
Pytanie, które Galliot chciał zadać uwięzło mu w gardle. Nieznajomy przyglądał się oheblowanej przed chwilą desce. Po chwili spojrzał na Galliota.
Ale ci dzieciaki zafundowały kąpiel, co?...- z trudem powstrzymał wybuch śmiechu widząc jego zwisające, mokre spodnie.
Przepraszam...czy my się znamy? – pytał Galliot zaskoczony.
Mężczyzna odstawił narzędzie, chwycił leżącą na trawie butelkę z wodą, zrobił kilka łyków, a następnie schlapał sobie twarz.
Czy się znamy? – powtórzył za Galliotem pytanie, wycierając twarz ręcznikiem – ależ nie... chociaż, ja mógłbym powiedzieć, że znam cię bardzo dobrze. Wezwano cię tutaj, aby wysłuchać co masz do powiedzenia na swoją obronę.
Ale kto mnie wezwał? – pytał z niedowierzaniem Galliot
Musisz stanąć przed prawdą, przed królem Mel. Jestem jego sługą – spojrzał na niego z uśmiechem – Choć ze mną, przyda ci się prawdziwa kąpiel pod prysznicem. No i czas najwyższy zmienić te koszmarne ciuchy.
Sługa królewski zapraszającym gestem wskazał mu drogę do przepięknego domu. Do tej pory Galliot zupełnie nie zwrócił na niego uwagi, gdyż wspaniale wtapiał się w otaczającą go bogatą roślinność. Nie była to jakaś potężna, majestatyczna budowla, a raczej bardzo praktyczny, jednopiętrowy dom, doskonale nadający się do wypoczynku, otoczony rozległym, pięknym ogrodem, urzekającym różnorodnymi cudami natury. Dwie duże fontanny przyjemnie schładzały i zwilżały powietrze. Pomiędzy roślinnością fruwały małe, kolorowe kolibry, zwabione przez ociekające nektarem kwiaty. Rosły tutaj wspaniałe magnolie, powojniki, krzewy tamaryszku, niezliczone ilości kwiatów. Otaczające dom, ciemnozielone cyprysy tworzyły atmosferę spokoju i ciszy. Za nimi, w oddali na tle gór, zachwycały oczy swoją potęgą dęby, tulipanowce i sekwoje. Wiekowe drzewa, niczym wierni opiekunowie stały na straży tej pięknej krainy. Cała dolna część domu była przeszklona i podzielona kilkoma zgrabnymi filarami. Z ogrodu wchodziło się bezpośrednio do dużego salonu.
Na górze jest łazienka, obok wejścia w szafie znajdziesz czyste ubranie – sługa wskazał Galliotowi drewniane schody prowadzące na piętro.
Bardzo dziękuję, ale nie wiem czy ja... to chyba jakieś nieporozumienie, ja chyba nie... – Galliot był bardzo speszony jego uprzejmością.
Istotnie! – przerwał mu z powagą sługa – nie zasłużyłeś. Chcę po prostu abyś się wykąpał i założył świeże ubranie!
Zabrzmiało to jak rozkaz, który Galliot wykonał niezwłocznie i... co tu dużo mówić, bardzo chętnie. Kiedy po kilku kwadransach pojawił się w salonie w pachnącym, nowym ubraniu, sługa przechadzał się po ogrodzie, odziany w jedwabną koszulę, eleganckie buty, spodnie i krawat. Ręce miał założone do tyłu, a skupienie na jego twarzy zdradzało głębokie zamyślenie. Gdy spostrzegł Galliota, skierował się natychmiast w jego stronę.
Teraz dużo lepiej – uśmiechnął się, obrzucając go bystrym spojrzeniem – od wczoraj nic nie jadłeś. Pójdziesz teraz do jadalni, kazałem przygotować dla ciebie jakąś strawę. Gdy skończysz, strażnicy powiedzą ci gdzie mnie szukać.
Jadalnia znajdowała się obok salonu. Był to duży, przestronny pokój z przeszkloną ścianą od strony ogrodu. Długi, pięknie rzeźbiony stół zajmował centralne miejsce. Gorąca zupa, pieczeń z sałatkami, napoje uświadomiły Galliotowi jak bardzo jest głodny. Usiadł i z dużą ochotą zabrał się do jedzenia. „Iście królewska uczta” – mrukną do siebie. Kiedy na ostatek wypił szklanką owocowego soku i spojrzał na puste talerze w jego głowie pozostał jedynie wielki znak zapytania.
Strażnicy powiedzą ci gdzie mnie szukać... – powtórzył słowa sługi królewskiego, wpatrując się w szerokie hebanowe drzwi. Wstał i skierował się w ich stronę zaciekawiony. Gdy uchylił skrzydło drzwi, zobaczył przed sobą długi korytarz. Tuż obok stał jakiś człowiek. Galliot zaskoczony zapytał:
Dokąd mam iść?
Do sali sądowej – odparł nieznajomy
Ach tak... Galliot patrzył wyczekująco. Wreszcie po kilku sekundach ciszy zapytał – gdzie ta sala sądowa?
Na końcu skręć w prawo...
Mam iść sam?
To twój wybór.
Mój wybór!? – Galliot patrzył z niedowierzaniem. Nieznajomy w milczeniu kiwną głową.
Jakie więc mam inne wyjście? – pytał poirytowany nieco milczeniem królewskiego strażnika.
Możesz pozostać tam gdzie jesteś, lub zmierzyć się z prawdą – odpowiedział ów człowiek i odwracając się, wszedł do jadalni, zamykając za sobą hebanowe drzwi.
Korytarz krzyżował się z obszernym hallem, wyłożonym marmurową posadzką. Z lewej strony, co parę metrów widniały w ścianie otwory, opatrzone dwiema monumentalnymi kolumnami. Wewnątrz tych ozdobnych portali zabudowano masywne drzwi o bogatym rzeźbieniu.
Ktoś podszedł z tyłu i położył rękę na jego ramieniu. Natychmiast się odwrócił i zobaczył potężnego rycerza zakutego w pancerz z wytłoczonym lwem na piersi. Galliot podniósł oczy w górę, aby zobaczyć jego twarz.
Musisz być odważny! – rycerz zmarszczył brwi, widząc strach w jego oczach – czekają cię trudne chwile. Lecz dobrze się stało, że tu jesteś.
To mówiąc, nacisną mosiężną klamkę wysokich drzwi i kiwnięciem głowy dał do zrozumienia, aby wszedł do środka.
W dużej sali, po jej lewej i prawej stronie zasiadało z dostojeństwem kilkudziesięciu, bardzo bogato ubranych, szacownych mężów. Każdy z nich obwieszony w złote, ozdobne łańcuchy, nabijane diamentami pasy, oraz tkane, purpurowo – czarne, długie szaty. Ich surowe twarze nie wróżyły nic dobrego.
Galliot stanął pośrodku z bardzo niepewną miną. Pod gradem ostrych spojrzeń poczuł się bezradny, jak kaczka pod obstrzałem armii polujących na nią myśliwych.
Ja bardzo przepraszam, – wystękał – ale chyba pomyliłem drzwi. Miałem tu spotkać się z... królem Mel...
Milcz nieszczęśniku! – zawołał potężnym głosem człowiek z podwyższenia znajdującego w głębi sali. Był odziany w złoto i w srebro. Rękami podtrzymywał dumnie perłowo-diamentowy pas. Na jego palcach błyszczały złote pierścienie z klejnotami. Człowiek tan nosił długą siwą brodę, a jego opasły brzuch, opięty jedwabną tkaniną potwierdzał, że nie należy do ludzi biednych.
Szanowni panowie – zwrócił się do zebranych – wiem jak bardzo jesteście szlachetnymi ludźmi i jak światłe są wasze umysły. To wy macie władzę nad wszystkimi narodami ziemi i wiecie wszystko. Poprosiłem was, abyście swoim autorytetem poparli moje oskarżenie wniesione przeciwko temu oto człowiekowi. Jesteście zresztą doskonale zaznajomieni ze zbrodniami i tchórzostwem, które cechuje całe jego życie.
Oskarżyciel utkwiwszy w nim pełne nienawiści spojrzenie powiedział powoli
Zapoznajmy się zatem z aktem oskarżenia!
W tym momencie wszystkie światła przygasły. Krzesła z dostojnikami umieszczone na ruchomych płytach przesunęły się okrężnym ruchem do przedniej części sali, tworząc wielką widownię. Jednocześnie ściana naprzeciwko rozsunęła się, ukazując olbrzymi wklęsły ekran zajmujący również część sufitu, oraz bocznych ścian.
Galliot stał w centrum, mając ten niesamowity ekran przed sobą, nad głową, z lewej i prawej strony. Oślepiające światło rozbłysło w jednej sekundzie, by po chwili ustąpić miejsca głębokiej ciemności. Ukazały się gwiazdy, ziemia, drzewa, dom. A potem pałac w którym Galliot służył całe swoje życie. Na ekranie odżyły wydarzenia, które mocno wryły się w jego pamięci.
Oto on, jeden z najgorliwszych przywódców i najbardziej zaufanych doradców Katta, króla najpotężniejszego mocarstwa ziem wschodu i zachodu. Ta gorliwość Galliota przejawiała się przede wszystkim tym, że używając siły, tłumił wszelkiego rodzaju bunty ludzi pragnących wyzwolić się spod tyranii Katta.
Sceny rozgrywające się przed jego oczami nie pozostawiały żadnej wątpliwości. Siał śmierć i trwogę. Z szalonym pragnieniem zemsty w sercu, wpadał do miast i wiosek. Wraz ze swoimi uzbrojonymi żołnierzami wywlekał ludzi z ich domów zmuszając, aby oddawali swoje życie i mienie na usługi Katta. Używał okrutnych tortur wobec tych, którzy szukali wolności. Takie metody stosował chcąc zahamować pewne zjawisko, które od pewnego czasu rozprzestrzeniało się na terytorium królestwa. Otóż co pewien czas w różnych częściach kraju ludzie, w jakiś nieokreślony sposób, wymykali się spod kontroli hipnotycznych rządów Katta. Najczęściej towarzyszyło temu pojawienie się w danym miejscu wysłanników Mel. Król tan był znany powszechnie jedynie z imienia, lecz jego przedstawicieli, znienawidzonych przez Katta, budzących wśród ludzi lęk i podziw swą niezrozumiałą potęgą i mocą rozpoznawano doskonale. Niezrozumiała była ich moc, gdyż nieznane było mieszkańcom ziemi jej źródło.
Katt przede wszystkim chciał podporządkować sobie naród. W drugiej kolejności pragnął pozbyć się wysłanników Mel. Dlatego też Galliot, jako jego najbardziej zaufany dowódca spełniał te życzenia rzetelnie i z oddaniem. Teraz, kiedy patrzył na to swoje ślepe posłuszeństwo rozpoznawał dokładnie, że działał pod wpływem silnego omamienia. Umysł miał opleciony pajęczyną uwitą przez wyrafinowanego pająka. Jego przebiegłe działanie miało na celu doprowadzić Galliota do zupełnego podporządkowania. Wysysając każdą rozsądną myśl z jego umysłu, w zamian wpuszczał jad zaciemniający oczy, zagłuszający uszy i odmieniający język. Moc tego jadu pozostawiała go w stanie głębokiego przekonania, że to co robi jest jedynie słuszne i prawdziwe.
Następna scena przedstawiała wojny toczone przez króla Katta z okolicznymi królestwami. Najbardziej zacięty konflikt rozgrywał się z drugim, co do wielkości, mocarstwem króla Ezena. Gdyby można było określić jednym słowem siłę owego okrutnego króla, trzeba by użyć tylko tego jednego: pieniądz. Katt nienawidził go i chciał przemóc, ponieważ to on, jako że posiadał poparcie najbogatszych ludzi świata, był największym rywalem w drodze do zdobycia władzy nad narodami.
Co kilka lat następowały krótkie okresy pozornego pokoju. Lecz czas ten wykorzystywany był przez obydwie strony tylko w jednym celu, aby wybadać słabe punkty przeciwnika i przy najbliższej okazji, przebiegle uderzyć w nie z zajadłym okrucieństwem.
Katt miał wielu wrogów, lecz wszyscy oni razem wzięci nic nie znaczyli przy Ezenie. W tej wojnie Galliot odgrywał kluczową rolę. To on, jako szef wywiadu był najlepiej poinformowany o strategicznych pozycjach wroga. Decydował o najważniejszych posunięciach, stojąc na czele doskonale wyszkolonej armii. Uderzał w Ezena w sposób przemyślany, powodując w jego królestwie ogromne spustoszenia. Katt darzył Galliota zaufaniem i wtajemniczał we wszelkie sekrety dotyczące królestwa, a nawet swego prywatnego życia. I właśnie z jednym z tych sekretów związane są wydarzenia, które radykalnie zmieniły życie Galliota, oraz wpłynęły na dalsze losy wojny z Ezenem. Był to pewien pakt ukryty pod kryptonimem „NOWY”. Aby zrozumieć dlaczego to przymierze okryte zostało tak wielką tajemnicą, trzeba wiedzieć kim był król Katt i na czym opierała się jego potęga. Władca ten przeznaczał fortuny na różnego rodzaju programy humanitarne, ochronę środowiska, propagował czyste i nienaganne życie. Nazywany był przez ludzi „świętym królem”. Dla podtrzymania takiego wizerunku króla, utworzona została Specjalna Służba Królewska – SSK. Tak naprawdę, nikt nawet się nie domyślał do jakiego celu prowadziły działania tej organizacji. Zatrudniała najlepszych speców od propagandy, reklamy i manipulacji. Tajne informacje związane z paktem „NOWY” były szczególnie skutecznie chronione przez SSK. Cóż więc kryło się za tajemniczym słowem „NOWY”? Było to sprzymierzenie Katta z Mansamem – uzurpatorem, władcą Dna – krainy odrażającego zepsucia. Sprzymierzenie się z Mansamem oznaczało tylko jedno – korzystanie z najbardziej obrzydliwych usług jakie istnieją pod słońcem. W zamian za nie Mansam żądał od Katta otwarcia granic i swobodnego poruszania się po jego królestwie. Dla uniknięcia jakiegokolwiek zagrożenia i podejrzeń, SSK utwierdzał cały świat w przekonaniu, że istnieje potężny konflikt pomiędzy Kattem a Mansamem. Każdego miesiąca urządzano krwawe jatki, w których ginęli nieświadomi niczego żołnierze wielu narodów. Były to zaaranżowane wcześniej starcia, mające na celu zapewnienie wszystkich, iż Katt ostro sprzeciwia się moralnej zgniliźnie. Wojny były zresztą koniecznością, podyktowaną dyrektywami międzynarodowej finansjery.
Jaki to miało wpływ na wojnę z Ezenem? Otóż Ezen wiedział doskonale o pozycji jaką zajmuje Galliot. Wiedział też, że to właśnie on ma największą wiedzę na temat królestwa Katta. Powstał więc plan, aby przeciągnąć Galliota na swoją stronę. Korzystając z chwilowego rozejmu, Ezen wysłał zwiad, celem dowiedzenia się o miejsce pobytu jego rodziny. Następnie, opłacając najbardziej skutecznych terrorystów świata, kazał zorganizować porwanie żony, oraz trójki dzieci.
Pewnego dnia do odbywającego służbę Galliota nadszedł list o następującej treści:
Masz dwie możliwości: pozostać na usługach Katta, a wtedy już nigdy nie zobaczysz swojej rodziny przy życiu. Albo: przejdziesz na naszą stronę, a my darujemy im życie EZEN”.
W pierwszym odruchu chciał od razu udać się z tą bezczelną propozycją do króla. Wpadł w wielką złość, lecz zimny strach, który ścisną jego serce nie pozwolił mu na jakiekolwiek działanie.
Pobiegł pędem do swego gabinetu i zamykając drzwi na klucz, podszedł na uginających się nogach do telefonu. Opanowując z trudem drżenie ręki, wystukał numer do swej rezydencji w górach, gdzie przebywała jego rodzina. Po chwili w słuchawce usłyszał długi sygnał...przerwa...sygnał...przerwa , serce łomotało mu w piersiach chcąc znaleźć ujście dla paraliżującego strachu...klik...włączona sekretarka wyrecytowała głosem jego żony: „chwilowo nie ma nas w domu, po sygnale zostaw wiadomość...tiiiii...koniec”. Słuchawka wypadła Galliotowi z ręki. Wiedział, że taki człowiek jak Ezen nie żartuje i z zimną krwią wykona to co obiecał.
Opadł ciężko na fotel. Jak mogło do tego dojść? W jaki sposób ludzie Ezena zdołali dostać się do strzeżonej rezydencji? Kiedy pomyślał jak wielkie cierpienia musi przechodzić w rękach Ezena jego żona Helen, wraz z córeczką Adrianną i dwójką młodszych synów, ogarniały go na przemian porywy gniewu i rozpaczy. Nikogo na ziemi nie darzył tak wielką, nie kłamaną miłością jak te cztery osoby. To co można było w jego życiu nazwać szczęściem i radością wiązało się z Helen i z dziećmi.
Zastygł, siedział porażony w fotelu, aż do rana. Przez cały czas po jego pustej głowie krążyła jedna rozdygotana myśl: „ co teraz robić?!... co ja mam robić?”. Kiedy zegar na ścianie wystukał dziesiątą godzinę, Galliot otrzeźwiał.
Muszę coś zrobić! Cokolwiek! – zerwał się z fotela i wybiegł na korytarz. Mijając na krętych pałacowych schodach znajomych dowódców, był zmuszony wymienić z nimi powitalny, kurtuazyjny uśmiech. Bał się w tej chwili rozmowy z kimkolwiek. Kiedy dostał się wreszcie do marmurowego hallu, podszedł sprężystym krokiem do recepcji.
Dzień dobry panie generale – uśmiechnęła się do niego młoda pani wręczając mu kopertę – człowiek, z którym pan wczoraj wieczorem rozmawiał, zostawił dla pana wiadomość.
Dzień dobry – odpowiedział Galliot machinalnie, odbierając list.
Natychmiast skierował kroki do wyjścia. Nie oglądając się już na nikogo, wsiadł do swojego porsche i odjechał spod pałacu królewskiego, najszybciej jak tylko mógł.
Kiedy przekonał się, że jest już dostatecznie daleko, zjechał na pobocze zatrzymując auto. Rozerwał kopertę, z której wypadła mała karteczka. Czytał: „ Jeśli masz mi coś do powiedzenia czekam w hotelu „ Tybet” pokój 215, na nazwisko Hordys”.
Wyciągną zapalniczkę i spalił obydwa listy. Nawrócił z piskiem opon, aby skierować się wprost do wymienionego hotelu.
W recepcji hotelowej spytał o nazwisko i pokój podany w liście, informując, że jest umówiony z tym człowiekiem. Galliot nie potrzebował nigdzie rekomendacji, media wykreowały go na narodowego bohatera. Twarz Galliota była znana wszystkim, dlatego też recepcjonistka hotelowa, widząc go, od razu stanęła na równe nogi i z dużym przejęciem odpowiedziała:
Jesteśmy zaszczyceni panie generale...pan Hordys? – przeglądała szybko listę gości – tak, oczywiście, pokój 215. Proszę windą na trzecie piętro.
Galliot, na którym nie zrobiły żadnego wrażenia spojrzenia zachwyconej recepcjonistki, podszedł szybkim krokiem do windy. Trzecie piętro... ekskluzywny korytarz... pokój 215, zapukał.
Otworzył człowiek, który wczoraj wieczorem dostarczył mu list od Ezena.
Witam – powiedział oschle. Jego sucha, koścista twarz nie wyrażała żadnego uczucia, a w oczach nie było nic, z wyjątkiem lodowatej obojętności.
Galliot rozdrażniony popchną go w głąb pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi.
Cóż to, panie generale?! Czy w ten sposób traktuje się obcokrajowców w czasie pokoju? Gdzie się podziały pana szlachetne maniery? – mówiąc to patrzył na niego drwiąco.
Zamknij się! – sykną Galliot – nie mam zamiaru dyskutować z takim ścierwem.
Oj oj! Pan mi ubliża! – Hordys podszedł do stolika i nalał sobie dużą szklankę wódki – napije się pan?
Żądam, aby Ezen dał mi czas do przemyślenia sprawy, trzy dni! – Galliot miał wielką ochotę wyładować swoją złość na twarzy owego Hordysa.
Bardzo mi przykro, panie generale, – odpowiedział udając zasmucona minę i usiadł na skórzanym fotelu. Był już dość mocno wstawiony ale niestety, mój wspaniały i niezrównany król Ezen...hep!...jest bardzo niecierpliwy i...hep... nie może tak długo czekać – kończąc to wyjaśnienie przechylił szklankę, wlewając w siebie całą jej zawartość. Galliot zniecierpliwiony wytrącił mu z ręki szkło, chwycił za kołnierz i podniósł do góry.
Ezen kpi ze mnie każąc mi rozmawiać z pijakiem – z trudem powstrzymał się, aby nie zrobić mu krzywdy – posłuchaj mnie Hordys, czy jak ci tam, potrzebuję trzy dni!
Spokojnie – próbował wyrwać się z mocnego uścisku Galliota – jestem tu tylko po to, aby ci przekazać wiadomość. Jeśli dziś nie dasz żadnej odpowiedzi, jutro zginie cała twoja rodzina. Ezen nie ma nic do stracenia.
Galliot rzucił go z powrotem na fotel. Podszedł do okna, z którego roztaczał się widok na potężną metropolię Katta. Jego szczeki zaciskały się coraz mocniej. Szamotał się sam ze sobą w udręce bezsilności. Nie miał innego wyjścia, musiał przystać na warunki Ezena...
Na ekranie nastąpiła zmiana obrazu...
Galliot pod pozorem chęci odwiedzenia swojej rodziny, bierze miesięczny urlop i opuszcza królestwo Katta. Pojawia się w białym pałacu Ezena, który przyjmuje go z „otwartymi ramionami” w swej kipiącej złotem sali tronowej.
Drogi Galliocie! – Ezen wstał ze swego tronu zdobionego najdroższymi perłami świata. Miał na sobie futro tygrysa syberyjskiego, palce rąk obciążone klejnotami, a głowę ozdobioną szczerozłotą koroną pełną diamentów – wybacz mi to brutalne potraktowanie twojej rodziny. Nie miałem innego wyjścia, musiałem znaleźć jakiś sposób, aby wyrwać cię z rąk tego szaleńca Katta. Naprawdę, uwierz mi Galliocie, zawsze ubolewałem nad tym, że tak genialny przywódca i szlachetny człowiek jak ty, jest ogłupiany i wykorzystywany przez tę poczwarną pijawkę Katta!
Ezen podczas tego nieoczekiwanego przemówienia patrzył mu cały czas prosto w oczy, trzymając dłoń na jego ramieniu niemalże z ojcowskim uczuciem. Galliot zdezorientowany gapił się na niego, nie mogąc przez chwilę znaleźć odpowiednich słów.
Zaraz! – warkną i odsuwając się w tył zrzucił ze swego ramienia jego rękę – mówisz, że mam ci wybaczyć?! O co ci właściwie chodzi? Dlaczego nie przejdziesz od razu do rzeczy? Chciałeś mnie wyrwać z rąk Katta, cóż to za gadanie?! Czy nie chodzi tu po prostu o zwykły, prostacki szantaż?
Wiem, na pozór tak to wygląda – westchną Ezen – Jeśli chodzi o twoją rodzinę, to jest cała i zdrowa. Za chwilę się z nimi zobaczysz. Czy nie to jest dla ciebie najważniejsze?
Helen jest tutaj? Dzieci też? - Galliot słysząc to doskoczył do Ezena, chwytając go za rękaw.
Dzisiaj ten sam Galliot, patrząc na tę oszukańczą grę Ezena i swoją głupią naiwność, zastanawiał się dlaczego dawał się wciągać w tę bezsensowną rozmowę. Przecież wiedział doskonale jak wielkim oszustem jest Ezen. Być może skrywaną motywacją Galliota były bajeczne zyski, które mógł zaproponować Ezen? On, władca zachodu wiedział, że pieniądz przeważy wszystko. W przyjacielskiej rozmowie całkowicie odmienił serce Galliota, skierował je przeciwko Kattowi i zbliżył do siebie. Racząc się przy tym wspaniałym winem, wpadli nawet w świetny humor. Wtedy to Galliot odsłonił przed Ezenem to, co Katt tak skrzętnie ukrywał przed całym światem. Na ekranie mógł zobaczyć wyraźnie reakcję Ezena, gdy ten słuchał omamionego generała, zdradzającego swego króla w pijackim amoku. Przebiegły mistrz kłamstwa siedział rozparty na miękkiej sofie ze zmrużonymi, knującymi oczami. Jego twarz emanowała wręcz szyderczą satysfakcją.
Dalej wypadki potoczyły się bardzo szybko. Dla Ezena przeciągnięcie na swoja stronę rozpustnego i przekupnego Mansama nie przedstawiało specjalnych trudności. Rozpoczęła się kolejna, krwawa wojna z Kattem. Ten, zupełnie nieświadomy grożącego ze strony Mansama niebezpieczeństwa, zaangażował ogromne siły z zamiarem ostatecznego zgniecenia Ezena. Tymczasem, w momencie gdy wojna rozgorzała na dobre, po przeciwległej stronie królestwa Katta, połączone armie Ezena i Mansama rozpoczęły inwazyjne natarcie. Uderzenie było niespodziewane, tym bardziej, że granice z Mansamem nie były strzeżone. Przypominało to rozszalały nagle pożar zajmujący wysuszoną, drewnianą chatę. Kiedy ta potężna powódź ognia pokryła trzecią część królestwa Katta, alarmujące wieści doszły do kwatery głównej, gdzie przebywał król.
Zerwał się na równe nogi i zaklął siarczyście. Po chwili przystanął i rozejrzał się po swoich dowódcach.
A gdzie to przebywa nasz generał Galliot – pytał, podczas gdy jego twarz przypominała pokryte czarnymi chmurami niebo.
Jest na miesięcznym urlopie – odpowiedział pułkownik Roter – wyjechał do rodziny.
Jest wojna! – nie zdarzyło się jeszcze, aby generał Galliot zaniedbał swój obowiązek wobec rządzących.
Katt zamilkł. W ciszy, która nastąpiła, wszyscy dowódcy odczuwali wzrastający niepokój.
Galliot nas zdradził! – powiedział po chwili Katt na pozór spokojnie, lecz złowrogi pomruk wydobywający się gdzieś z jego wnętrza sprawił, że zimny dreszcz przebiegł po plecach wszystkim obecnym – zdradził mnie mój własny generał!- jego oczy miotały błyskawice. Wszyscy z napięciem obserwowali króla dyszącego gniewem. W milczeniu przemierzał centrum dowodzenia, zerkając od czasu do czasu na główny monitor, gdzie widoczny był już symulowany obraz przebiegu bitwy. Nagle Katt zmienił swoja postawę. Przestał dyszeć i nerwowo zaciskać szczęki.
Co za głupiec – rzekł – nędzny głupiec! Sprzymierzył się z Ezenem, którego nic nie warta głowa już niedługo spadnie pod moje stopy. Panowie – zwrócił się do dowódców stojących wokół stołu, na którym widniała podświetlona mapa – za pół godziny chcę mieć gotowy plan kontrataku!
To mówiąc odszedł szybkim krokiem do swego gabinetu.
Gdyby odszukać wszystkich najgenialniejszych strategów świata, z pewnością osiemdziesiąt procent z nich znalazłoby się wśród kattowskich oficerów. Dysponowali jeszcze wystarczająco dużą siłą militarną, z której, przy mądrym dowodzeniu mogli bardzo skutecznie skorzystać. Liczba wojsk i broni zaangażowana w wojnę z Ezenem wielokrotnie przewyższała siłę przeciwnika, toteż wystarczyło odpowiednio rozłożyć siły na dwa fronty.
Cała operacja odbyła się niesłychanie sprawnie, dzięki doskonale wyszkolonym jednostkom, doświadczonym dowódcom, oraz olbrzymim transportowcom powietrznym.
Rozszalała się krwawa, bezpardonowa bitwa. Wojska Mansama nie były dobrze przygotowane, a współpraca z rozczłonkowaną armią Ezena przebiegała chaotycznie. Ofensywa ta załamała się, napotykając na swej drodze zorganizowaną, żelazną barykadę Katta. Pierwsze wycofały się wojska Mansama. Dezorganizacja ta mocno nadszarpnęła i pognębiła ducha walki żołnierzy Ezena. W efekcie Katt przemógł swego wroga na obydwu frontach.
Jednak największym przegranym w tej wojnie był Galliot. Mimo danych przez Ezena obietnic, do tej pory nie zobaczył swoich bliskich. Kiedy szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na stronę Katta, Galliot oczekiwał swojej żony w pokoju pałacowym, udostępnionym mu przez Ezena. Niespodziewanie zamiast jego ukochanej, wtargnęło do środka dziesięciu uzbrojonych żołnierzy. Zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, wylądował na podłodze i zobaczył przed swoimi oczami wylot lufy karabinu maszynowego, oraz pochylającego się żołnierza, którego głowę osłaniał stalowy, srebrny hełm. W tym czasie inny z żołnierzy związał jego ręce. Wyprowadzono go następnie na plac, gdzie stała w pogotowiu więzienna furgonetka. Jakież było zdziwienie Galliota, gdy zauważył na drzwiach samochodu herby Katta!
Żołnierz idący za nim, uderzeniem kolby karabinu w plecy popchnął go do środka. Kiedy usiadł na twardym siedzeniu pierwszy raz w życiu odczuł zimną, dotykalną wręcz obecność śmierci. Nie mógł znieść myśli, że jej lodowate ręce sięgnęły również po najbliższe jego sercu osoby. Przeraziły go te oznakowania na samochodzie. Jakim sposobem więzienna furgonetka z herbami Katta dostała się na teren pałacu Ezena?! – myślał. Najbardziej niepokojący był fakt, że odprowadzili go do samochodu żołnierze Ezena. Ależ to byłoby niedorzeczne... nie, nie, to jakieś makabryczne nieporozumienie. Jeśli jednak jest to prawdą i został wydany w ręce Katta, to nie było już nadziei... jedzie prosto na swoja egzekucję. Przerażała go wtedy świadomość niepojętego okrucieństwa Katta.
Lecz... no właśnie, stało się inaczej. Jak do tego doszło? W pewnym momencie usłyszał zgrzyt w przedniej części auta, a następnie potężne szarpniecie spowodowało, że upadł na metalową podłogę. Cała furgonetka przewróciła się na lewy bok. Przeraźliwy pisk przesuwającego się po asfalcie metalu, krzyk kierowców i nagłe uderzenie, po którym nastąpiła cisza. Ktoś szarpnął drzwi i oczom Galliota odsłonił się niesamowity widok rycerzy na wspaniałych koniach. Ich zbroje lśniły w słońcu, w rękach trzymali charakterystyczne płonące miecze. Byli to wysłannicy Mel.
I tak oto Galliot dostał się do więzienia strzeżonego przez rycerzy Mel, skąd po siedmiu długich latach, spędzonych w zimnej celi, został przewieziony owym dziwnym wehikułem wprost na miejsce swego sądu. Tak naprawdę, Galliot już sam nie był pewien gdzie się w tej chwili znajduje i kto jest jego sędzią.
Obraz na ekranie rozpłynął się pozostawiając po sobie wielką, białą plamę. W sali zapalono światła. Wszystkie ściany i krzesła wróciły na swoje miejsca. Ponownie zobaczył przed sobą bogato odzianego człowieka z długą brodą. Sędzia patrzył mu prosto w oczy. Galliotowi ścierpła skóra na plecach, gdyż zaglądając w głąb oczu swego oskarżyciela zobaczył w nich ducha Katta. Przerażony rozejrzał się po wszystkich dostojnikach siedzących wokoło niego. Były tam oczy Ezena, Mansama, oraz innych znanych panów tego świata.
Jest tylko jeden wyrok! – huknął nad jego głową przeraźliwy głos – śmierć!
Tak – odezwali się dostojnicy – zasłużył na śmierć!
Śmierć... Zapanowała ciemność. Sala sadowa zmieniła się w potężny krater wulkaniczny. Podłoga pod jego nogami zapadła się odsłaniając bezdenną otchłań. Gdy spadał w ciemną czeluść, w jego nozdrza uderzał zapach stęchlizny, wilgoci i siarki. Raz po raz gorące powiewy, jak fale niewidocznego ognia, mijały go w szaleńczym pędzie. Przerażony zobaczył w głębi czerwoną łunę, która szybko zmieniła się w buchające w górę języki ognia. Skały naokoło rozgrzewały się coraz mocniej. Nagle ogień wypluł ze swego wnętrza rozpaloną do białości kulę. Rozsypując tysiące iskier, zbliżała się do niego w zastraszającym tempie. W środku niej pojawiła się najeżona płomiennymi kłami paszcza, rozdziewając przed nim nienasyconą gardziel śmierci. Ten kto dokańcza życia, leżąc na łożu nie wie jeszcze czym jest śmierć, dopóki nie przekroczy owej tajemniczej bramy, otwierającej i zamykającej się tylko raz. Otóż życie jest tym co czyni go człowiekiem, czym zaś czyni go śmierć?
Galliot do tej pory nie miał siły wydobyć ze ściśniętego gardła nawet słabego jęku. Lecz zobaczywszy przed sobą ciemne i wieczne głębokości śmierci, zrozumiał w jednej chwili ową doniosłość nadchodzącego kresu. Ostatkiem sił zdobył się na zdławiony krzyk.
Błagaaam! Nie chcą umierać...!
Dosyć!! – odezwał się głos.
Nastąpiła kompletna cisza... Nie mógł otworzyć oczu... Leżał nieruchomo przodem na zimnej podłodze. Po chwili przesunął dłoń po jej powierzchni, wyczuwając opuszkami palców cienkie rowki. Z trudem podniósł powieki. Równo położony parkiet o nienagannym połysku zapewnił go, że nie znajduje się w piekle. Niekontrolowany szloch wyrwał się z jego piersi. Łzy spływające obficie z jego oczu, powoli rozładowały napięcie spowodowane szokiem.
Uspokoił się i przetarł rękawem twarz. Spróbował wstać, lecz przeszywający ból, który odczuł w całym ciele przykuł go z powrotem do podłogi. Zaciskając zęby, z trudem podciągnął pod siebie kolana i odpychając się rękami powoli się wyprostował. Klęcząc tak, podniósł swe oczy. Znajdował się z powrotem w sali sądowej. Krzesła, gdzie zasiadali oskarżający go dostojnicy stały puste. W sali nie było nikogo. Zobaczył szeroko otwarte okno z widokiem na ogród skąpany w ciepłych promieniach słonecznych. Przed oknem stał pięknie rzeźbiony stół, za którym siedział poznany wcześniej przez Galliota sługa króla Mel. Widząc go Galliot odczuł głęboką ulgę.
Co się ze mną stało? – spytał.
Byłeś osądzony i został wydany na ciebie wyrok – odpowiedział sługa.
Kim oni byli? Ich oczy...! Ten człowiek miał oczy Katta!
Tak! Nie myliłeś się – powiedział spokojnie – chcę ci powiedzieć, że Katt to tylko narzędzie. To samo dotyczy wszystkich innych. Twoi sędziowie, to wprawdzie władcy dzierżący w swych rękach władzę absolutną, lecz ograniczoną pewnym określonym przedziałem czasu.
Galliot był wstrząśnięty.
Ale dlaczego to oni mnie sądzili, a nie król Mel? Skąd się w ogóle wzięli?
Światowe mocarstwa wysunęły przeciwko tobie oskarżenie – odparł sługa – musiano wysłuchać ich strony.
Ale wyrok już zapadł – przerażony Galliot myślał o czeluściach śmierci.
Tak, wyrok zapadł – zgodził się sługa.
Muszę umrzeć?!
Tak.
Więc... dlaczego jeszcze żyję?
Sługa królewski spojrzał mu głęboko w oczy.
Za twoje życie został złożony okup.
Galliot patrzył na niego oniemiały.
Okup?!... Ale kto? Kto to zrobił?
Ktoś, komu bardzo zależy na tym, abyś żył – sługa wstał i podszedł do otwartego okna. Lekki, ciepły powiew wiatru dmuchnął w jego włosy – wiesz dlaczego światem rządzą tyrani, dyktatorzy i kłamcy?... Dzieje się tak dlatego, ponieważ ludzie sami uznali ich rządy nad sobą. Najbardziej przykre jest to, że człowiek, aby uniknąć konfrontacji z samym sobą, woli żyć w takim świecie obłudy i fałszu. Ci, którzy rządzą tym światem korzystają z wyboru jakiego dokonała cała ludzkość – mówiąc to podszedł do Galliota, podał mu rękę i pomógł wstać z podłogi. – Chcesz wiedzieć kto złożył okup? Jest to ktoś, kto stoi ponad systemem tego świata, w którym dotąd żyłeś.
Ciszę, która nastąpiła po wypowiedzi sługi, przerywały tylko śpiewy ptaków dochodzące zza okna. Galliot stał w milczeniu, wpatrzony w zieleń drzew. Spokój przyrody powoli usuwał z jego duszy strach i zamęt.
Choć ze mną, chcę ci coś pokazać – sługa królewski skierował się do wyjścia.
Wyszli do hallu. Dochodząc do jego końca napotkali szerokie schody prowadzące w dół. Zeszli do dużej, owalnej sali, której ściany były w całości przeszklone. Rozciągał się stamtąd panoramiczny widok na rozległy płaskowyż.
Czy mógłbym o coś spytać? – zagadną Galliot, kiedy wychodzili na zewnątrz budynku.
Pytaj – odparł.
Co oznaczają te wszystkie dziwne wydarzenia? – pytając, patrzył badawczo na swego tajemniczego przewodnika – gdy mnie tutaj przywieziono stalowy pojazd, w którym byłem uwięziony rozpadł się na kawałki. Wypuszczono mnie na wolność. Najbardziej zadziwia mnie plac zabaw dla dzieci. Przecież to wszystko zupełnie nie pasuje do powagi sytuacji...
Sługa kiwał głową, czekając, aż Galliot skończy.
Powaga sytuacji... . Wszystko co się dzieje ma znaczenie, właśnie dlatego, że zaistniało. Gdy spada na ciebie grad kamieni i zalew twój dom lawina błotna musisz wiedzieć, ma to znaczenie, to rzeczywistość.
Nie rozumiem tego wszystkiego – Galliot kręcił głową – mam w głowie zamęt.
Słusznie to określiłeś: zamęt, lub ściślej pomieszanie. Czy zauważyłeś, że otaczający cię wszechświat z jego bogactwem zaskakuje niesłychaną harmonią, równowagą, a mimo to ludzie żyją w stanie zamieszania i chaosu? Zadziwiające, prawda?
Galliot idąc obok sługi królewskiego zauważył w pewnym momencie przesuwający się po ziemi cień. Podniósł oczy do nieba. Ukazał mu się cudowny widok płynącego w powietrzu żaglowca. Przesuwał się w idealnej ciszy. Zamocowany na rei, napięty, trapezowy żagiel przypominał ogromną tarczę odlaną z idealnie czystego srebra. Masywny kadłub o strzelistym dziobie urzekał pięknym, opływowym kształtem. Kasztel na rufie i dziób w całości ze złota połyskiwały wspaniale w blasku słońcu. Wiatr opływający kadłub unosił w górę zwisające z burt lniane sznury. Gdy obserwował to dziwne zjawisko ponad swoją głową, targało nim uczucie zarazem zachwytu, jak i przeszywającego serce lęku. Statek powoli opadał, wytracając szybkość. Po chwili osiadł na zielonej murawie. Prawa burta okrętu drgnęła i z wolna zaczęła opadać w dół. Gdy oparła się miękko na trawie, oczom Galliota ukazał się niesamowity widok. Wnętrze kadłuba podzielone na dwa piętra wypełniał tłum ludzi. W momencie gdy wyjście zostało otwarte, wszyscy oni zaczęli wychodzić na zewnątrz. Starzy, młodzi, dzieci, kobiety i mężczyźni. Jedni mieli na sobie stare łachmany, a ich wychudzone twarze świadczyły o skrajnej nędzy, inni odziani w eleganckie ubrania o nienagannym wyglądzie, zdradzali swym zachowaniem arystokratyczne pochodzenie. Nie brakowało również, tak zwanych obywateli środka, tych ani za bogatych, ani za biednych. Dzieci biegały po trawie, dorośli śmiali się, rozmawiali, niektórzy upadając na kolana płakali chowając twarz w dłoniach. Nagle, wśród tłumu Galliot dostrzegł przez krótką chwilę znajomą, roześmianą twarz. Serce mu drgnęło.
Helen? – szepnął do siebie.
Przepychając się przez tłum, rozglądał się nerwowo po twarzach, pragnąc odszukać tę, której nie miał już nadziei ujrzeć. Próbował za wszelką cenę odsunąć myśl, że to tylko złudzenie. Helen została przecież w rękach Ezena. Jakim sposobem znalazłaby się tutaj? Nie... nie, to niemożliwe! To bez sensu! Minęło już tyle lat! Nagle stanął oko w oko z królewskim sługą, który patrzył na niego z szerokim uśmiechem.
Szukasz kogoś? – spytał, wskazując na stojącą obok kobietę.
Gall! – dźwięk tego głosu sprawił, że kojąca słodycz wylała się na jego serce. To była Helen!
Helen! – Galliot podbiegł i chwycił w ramiona swoją ukochana żonę. Jej usta były pełne śmiechu, chociaż zaglądając w głąb jej niebieskich oczu mógł rozpoznać smutek, niepokój i udręczenie.
Skąd tutaj...? żyjesz...!? Nie mogę uwierzyć – To naprawdę ty...?! Myślałem, że oni was...jak to możliwe?! tyle lat, tyle lat!
Ach, Gall! Kochany, kiedy się dowiedzieliśmy, że żyjesz... – zalała się łzami. Jak zawsze piękna, ciepła i serdeczna przytuliła się do swego męża. Dopiero teraz Galliot zwrócił uwagę na stojących nieopodal dwóch rosłych chłopaków i piękną dziewczynę o długich, czarnych włosach. Pamiętał ich dziecinne, wesolutkie twarze, które teraz przybrały młodzieńcze kształty. Serce zabiło w jego piersiach mocno, niemal boleśnie. To były jego dzieci.
Helen odwróciła się do nich i kiwnęła zachęcająco głową.
Chodźcie, kochani! przetarła dłonią załzawione oczy i uśmiechnęła się popatrzcie, tata znowu jest z nami.
Adrianna pierwsza przełamała nieśmiałość. Ona pamiętała ojca lepiej niż Tomasz i Dawid. Miała dwanaście lat kiedy ostatni raz Galliot ucałował ją na pożegnanie i wyjechał do Pałacu Królewskiego. W kilka dni później, w środku nocy, ich dom otoczyli żołnierze; usłyszała terkotanie karabinów maszynowych i ogłuszający ryk lądujących helikopterów. Bolesne wspomnienia wryły się w duszę dziewczyny niczym stalowe szpikulce. Tomasz, mający dzisiaj szesnaście lat, patrzył na swego ojca nieufnie, trzymając rękę na ramieniu swego, o trzy lata młodszego brata.
Moi kochani! Tak tęskniłem za wami Galliot nie mógł dłużej powstrzymać łez. Przygarnął swoją córkę i ucałował ją czule w skronie.
Tato... jęknęła Adrianna myśleliśmy, że nie żyjesz...
Chodźcie do mnie chłopcy, nie bójcie się.
Dawid popatrzył na swego brata i powiedział coś do niego szeptem. Tomasz kiwnął głową. W końcu zdecydowali się podejść do swojego ojca.
Och, moi kochani... zawołał Galliot przytulając ich mocno do siebie byliście dziećmi, a teraz widzę młodzieńców. Zmężnieliście... zaśmiał się patrząc w ich bystre oczy.
Tomasz i Dawid uśmiechnęli się, zadowoleni z wrażenia jakie wywarli na swoim ojcu.
Galliot nie pragnął już niczego więcej. Oto, kiedy już utwierdził się w przekonaniu, że stał się winnym śmierci najbliższych osób, nagle cała jego rodzina spada dosłownie prosto z nieba. Wstrząśnięty i oszołomiony odczuwał przelewające się przez serce fale radości. Wszystko inne wydało się tak mało znaczące i nie istotne. Nie ważne, że sam fakt pojawienia się w tym miejscu jego rodziny po siedmiu latach rozłąki graniczył z cudem. To co widziały jego oczy i słyszały jego uszy sprawiało, że słowo szczęście nabrało dla niego realnego wymiaru. Obejmował swoich synów, córkę i ukochaną Helen, czuł ich oddech i bicie serca.
Jakim sposobem? – pytał, głaszcząc delikatnie czarne i, jak dawniej, gęste, długie włosy swej żony – to niewiarygodne, ten okręt...
Pozwól, że ci kogoś przedstawię – przerwał mu sługa królewski wskazując na stojących obok trzech rycerze. W rękach trzymali hełmy. Ich dość mocno pokiereszowane zbroje nosiły ślady po licznych, gwałtownych uderzeniach. Na okopconych czarnym pyłem twarzach było widać ślady zmęczenia, lecz ich oczy błyszczały triumfalnie.
Chcę, abyś poznał tych żołnierzy, którzy należą do najdzielniejszych – powiedział sługa– właśnie im zawdzięczasz to, że twoja rodzina jest teraz z tobą. To nie tylko żołnierze, to również moi serdeczni przyjaciele. Oto Jerozel, Antoch i Efrez. Będą oni odtąd twoimi przewodnikami. Przypuszczam, że będziesz chciał zadać im kilka pytań. Ja tymczasem muszę was pożegnać, czekają mnie obowiązki. Wieczorem chcę was wszystkich widzieć na uroczystym zgromadzeniu.
To powiedziawszy, tajemniczy sługa skierował się w stronę jeziora, prowadząc za sobą ludzi, którzy opuścili okręt. Galliot stał chwilę nieruchomo patrząc z szacunkiem na rycerzy. Wreszcie, szturchnięty w bok przez swoją żonę, oprzytomniał i podszedł wyciągając rękę do najstarszego z nich, którego sługa nazwał Jerozelem.
Chciałbym wyrazić swoją wdzięczność i uznanie – powiedział, ściskając dłonie każdego z nich.
Wyobrażam sobie co czujesz – rzekł Jerozel – wielu z nas było w podobnej sytuacji. Myślę jednak, że nie do końca zdajesz sobie sprawę z tego co się stało.
W jaki sposób zdołaliście odbić moją rodzinę?
Nie było to łatwe – powiedział Efrez – tym bardziej, że wyruszyliśmy z odsieczą wielu innym, którzy byli w niewoli Katta. Niestety, nie wszystkich udało się nam wyrwać.
Jerozel westchnął głęboko, lecz kiedy spojrzał na Galliota i jego bliskich uśmiechnął się i powiedział:
Z pewnością jesteś ciekaw co się działo z twoimi bliskimi przez całe siedem lat.
Galliot spojrzał na Helen pytającym wzrokiem.
Mieszkaliśmy przez cały ten czas w pałacu Ezena odpowiedziała za smutkiem. A właściwie byliśmy uwięzieni. Nie, nie... dodała szybko widząc zmartwienie w jego oczach o dziwo, mieliśmy zapewnione wszelkie wygody. Ezen trzymał nas w swoich komnatach pod silną strażą. Zapewnili nawet dzieciom naukę. Codziennie wyprowadzali je z pałacu i odwozili pod ścisłym nadzorem funkcjonariuszy. Mnie nie wolno było opuszczać pałacu. Nie wiem dlaczego Ezen nie pozbył się nas od razu. Być może knuł w związku z nami jakieś ciemne plany. W każdym bądź razie, plany te najwyraźniej się nie powiodły, skoro postanowił nas deportować.
Galliot słuchał Helen z rozdartym sercem.
Zadanie wyratowania twojej rodziny wtrącił się Jerozel otrzymaliśmy w chwili, gdy prowadziliśmy zacięty bój ze strażnikami Katta. Trzeba było się spieszyć, gdyż śmierć twojej żony i dzieci była postanowiona. Deportacja nie oznaczała nic innego, jak tylko karę śmierci. Tylko my trzej zostaliśmy odłączeni przez dowódców do tej akcji. Kiedy przedarliśmy się do twierdzy Ezena okazało się, że wszystkich więźniów wywieziono nad przełęcz mroków.
To miejsce stracenia! – powiedział z przejęciem Galliot.
Tak – ciągnął Jerozel – domyślasz się jak szybko musieliśmy działać. Przybyliśmy na miejsce w ostatniej chwili. Ujrzeliśmy jak ciemność pochłaniała więźniów zakutych w ciężkie kajdany. Twoja żona z dziećmi była następna w kolejności, gdy nadciągnęliśmy z siłą i mocą daną nam przez naszego króla. Nikt z wojowników wroga nie może się ostać wobec ostrza naszych płomiennych mieczy. Tym razem jednak, nas było tylko trzech, a więźniów pilnował oddział złożony z trzynastu żołnierzy Ezena...
- Jerozel chce mnie usprawiedliwić – odezwał się milczący dotąd Antoch – ilość żołnierzy Ezena nie miała żadnego znaczenia. Przy innych okazjach pokonywaliśmy w trzech nawet i dwukrotnie większe oddziały. Zawiódł mój oręż – Antoch przeczesał palcami swe czarne, pokryte szarym kurzem włosy – Jerozel i Efrez musieli wykonać całe zadanie sami.
- Nie przesadzaj – powiedział spokojnie Efrez kładąc rękę na jego ramieniu – udowodniłeś, że potrafisz pokonać swoją słabość. Najważniejsze, że zdołaliśmy wyratować rodzinę Galliota, a przy okazji wielu innych.
Antoch tylko potrząsną przecząco głową i zacisnął wargi chcąc zatrzymać niepotrzebne słowa, cisnące się na język.
- Jest coś, co cały czas nie daje mi spokoju – rzekł zamyślony Galliot – jak to możliwe, że jesteście tak dobrze poinformowani o wszystkim co się dzieje? Jest to tajemnica, której nigdy nie mogłem rozgryźć, będąc generałem Katta. Wydaje się, jak gdyby wasze oczy przenikały wszelkie zaułki ziemi, nawet te najbardziej mroczne.
Efrez spojrzał na Jerozela z niepewnością. Ten wzruszył tylko ramionami:
- Jest wiele tajemnic, które zostaną przed tobą odkryte. Co do twojego pytania... jeśli spodziewałeś się, że posiadamy jakąś nadzwyczajną siatkę szpiegowską to byłeś w błędzie. Prawa, które obowiązują w tym królestwie są równoznaczne z prawami zapewniającymi, że Ziemia trwa w najwłaściwszym dla niej miejscu w przestrzeni kosmicznej. A dlaczego tak jest? Czy potrafisz odpowiedzieć?
- Czy potrafię?... Noo tak... grawitacja... prawo ciążenia... Galliot zastanawiał się co to ma wspólnego z zasadami działania wywiadu.
-Tak, jest to proste stwierdzenie tego co jest oczywiste, lecz nadal pozostaje to samo pytanie? Dlaczego tak jest? – powtórzył z naciskiem Jerozel.
- No cóż, przyznaję, że nie wiem o co pytasz.
- Chcę tylko, abyś to dobrze rozważył – Jerozel mówiąc to odwrócił się i spojrzał znacząco na swych kompanów – no chłopcy, misja na razie skończona.
- Odwiozę was do domu – zawołał wesoło Efrez
- Do jakiego domu ? – spytała Helen – nasz dom pozostał daleko w Ba-al!
- Otoczony z pewnością hordą zbirów Katta – dodał Galliot kiwając głową.
- Zobaczycie sami – Efrez wbiegł po opuszczonej burcie okrętu i wszedł do środka otwartego kadłuba. Po chwili dało się słyszeć dobiegający ze środka warkot silnika, który poprzedził pojawienie się okazałego Land Rovera. Zjechał elegancko z pochylni i zatrzymał się dotykając niemal bocznym lusterkiem nosa Galliota. W środku siedział roześmiany Efrez ubrany w brązową, skórzaną kurtkę.
- Wsiadajcie! – krzyknął.


*


2




Poranne promienie słońca przedzierały się przez jedwabną zasłonę i muskały delikatnie twarz śpiącej obok Heleny. Galliot nie spał już od godziny. Leżał bez ruchu, wpatrzony w wiszący na ścianie piękny obraz, przedstawiający ogrodników zbierających dojrzałe winogrona. Pastelowa, jasna zieleń zmieszana z ledwie wyczuwalnymi, niemal ulotnymi, żółtopomarańczowymi smugami, nadawały sypialni uspokajający nastrój. Było coś tajemniczego w tym dzisiejszym poranku. Uczucia, niczym przypływy i odpływy morza przynosiły raz po raz fale rozsadzającego serce szczęścia, to znów dziwnego niedosytu i niepewności. Po raz kolejny rozpamiętywał wszystkie wydarzenia wczorajszego dnia. Po tym wszystkim co się stało, jednego był pewien – całe jego życie uległo zupełnej i drastycznej zmianie - już na zawsze.
Efrez, mówiąc o domu, rzeczywiście nie żartował – pomyślał i nagle parsknął śmiechem przypominając sobie wczorajsze wieczorne zgromadzenie. Efrez, chcąc bardziej zobrazować wspaniałe zwycięstwa jakie były ich udziałem w czasie misji, odtańczył radosny taniec wyrażający stan jego zachwyconego serca. Niesamowita pomysłowość figur tanecznych, jakie zaprezentował, sprawiła, że ludzie, nie mogąc opanować śmiechu, chwytali się za obolałe brzuchy i wychodzili z sali – zabawny człowiek z tego Efreza. Taak... – westchnął głęboko - dawno się tak dobrze nie bawiliśmy”. Popatrzył na Helen. Na jej twarzy pozostał uśmiech, który towarzyszył jej przez cały wczorajszy wieczór. Pogrążona w głębokim, odprężającym śnie, urzekała swoją niewinnością.
Wstał i podszedł do okna. Uchyliwszy zasłonę, powiódł wzrokiem po okolicy. Sąsiad z przeciwka stał przed swoim domem i z widocznym na twarzy zadowoleniem podlewał swój ogródek. Ktoś inny coś majstrował w garażu, otwartym na oścież. Za płotem, oddzielającym ich posesję od sąsiadów z prawej strony, jakiś pan, o dość poważnej tuszy, z pośpiechem otwierał bramę wyjazdową.
Bob, zapomniałeś wziąć teczkę z dokumentami! – zawołała jego korpulentna żona, wybiegając z domu.
Ach, - spojrzał na zegarek i wsiadł spiesznie do samochodu – tracę głowę, dzisiaj na pewno dostanę wiązankę od szefa. Wrzuć mi to przez okno! – krzyknął roztargniony do gestykulującej żony, opuszczając szybę w samochodzie
Uważaj na siebie, Bob! – zawołała za odjeżdżającym już autem.
Która to już godzina? – mruknął do siebie Galliot. Podszedł do szafki nocnej, zerknął na leżący tam zegarek i gwizdnął cicho – ho, ho, ósma trzydzieści. Dzieci pewnie się już obudziły.
Na potwierdzenie swoich przypuszczeń, usłyszał tumult przewracających się rzeczy w pokoju chłopców i odgłosy stłumionej przez ściany gadaniny. „Chłopaki mają za sobą dużo wrażeń i nie mogą się nagadać” pomyślał z uśmiechem. Starając się nie zbudzić Helen, wyszedł cicho do łazienki, by wziąć prysznic. Pełen odświeżającej werwy zbiegł następnie do kuchni i zabrał się do przygotowania śniadania.
Dzień dobry, mój ty kucharzu – Helen objęła go z tyłu, gdy zapamiętale kroił warzywa.
Dzień dobry, kochanie – przekręcił głowę w bok i cmoknął ją głośno w usta – i jakie wrażenia? Nowe łóżko... nowy dom?
Czuję się... mmmm, wspaniale – uśmiechnęła się – a ty?
Ja...? powiedział powoli błądząc myślami w zupełnie innym miejscu tak, świetnie.
Jest trochę mniejszy od naszej willi w Ba-al, ale całkiem przytulny mówiła z zachęceniem w głosie, patrząc ciepło na zamyślonego Galliota.
Och... nie, nie ocknął się z zadumy i roześmiał się odgadując pytanie w jej spojrzeniu nie żałuję. Podoba mi się tutaj... mamy bardzo sympatycznych sąsiadów i...
W tym momencie dzieci zbiegły głośno po schodach i zaczęły się przepychać w drzwiach kuchni.
Cześć! Tata robi śniadanie? zaśmiał się Tomasz no, zaraz go sprawdzimy.


*

Chłopaki z Adrianną korzystając z wolnego czasu wyjechali gdzieś razem na wycieczkę rowerową. W ciszy słonecznego popołudnia Galliot zatonął głęboko w leżak i przyglądał z zadowoleniem przechadzającej się po ogrodzie Helen. Oglądała z przejęciem piękne krzewy i kwiaty. Wtem uwagę jego zwrócił nadjeżdżający, znajomy, ciemnogranatowy BMW. Zatrzymał się przed sąsiednią bramą. Bob, jak nazwała go jego żona, wygramolił się z samochodu. Można było od razu rozpoznać, że w pracy nie poszło tak źle, jak się rano spodziewał. Twarz miał rozluźnioną, tak samo jak koszulę i krawat. Napotykając przez przypadek spojrzenie Galliota, uśmiechnął się do niego i podchodząc do ogrodzenia zawołał wesoło:
Dzień dobry! Miło poznać nowych sąsiadów przetarł czoło chusteczką i stęknął ależ upał.
Helen, która już wcześniej zaznajomiła się z jego żoną, przywitała się serdecznie. Galliot wstał z leżaka i podszedł, wyciągając rękę w jego stronę.
Nazywam się Galliot Klausner, moja żona Helen, przyjechaliśmy wczoraj wieczorem uścisnął jego grubą dłoń.
Bob Wright. powiedział szybko Panie Klausner, trudno rozmawiać w tym skwarze, co by pan powiedział na wieczorek zapoznawczy ? uśmiechnął się zapraszamy państwa do nas dzisiejszego popołudnia.
Galliot spojrzał na Helen, której twarz wyrażała pełną aprobatę.
Z dużą przyjemnością odparł.
Świetnie, zatem czekamy proszę tylko dać mi czas na oswobodzenie się z tego służbowego pancerza roześmiał się wachlując połami marynarki.
Galliot uniósł rękę w przyjaznym geście i wrócił na swój leżak, obserwując cały czas wspaniałe BMW, które Bob w tej chwili wolno wprowadzał do garażu. Przypomniał sobie o swoim porsche, do którego tak się przywiązał. Z całą pewnością został skonfiskowany wraz z domem i wszystkim co do nich należało, oraz zapieczętowany: „Własność Rządowa”. Ciekawe, który z wysoko postawionych urzędników konsumuje teraz jego, wcale nie małe, bogactwa? Jako zdrajca, stracił prawo do całego majątku pozostawionego na wschodnich ziemiach. Ciągle na nowo rozpamiętywał wydarzenia sprzed siedmiu lat. Tak nagle wszystko się wtedy zmieniło... chyba zbyt nagle! Coś w tym wszystkim jest nie tak. Wciąż na nowo analizując to co się stało, znajdował coraz więcej zawiłych niejasności. Jego wiara w celowość istnienia zostałaby pogrzebana definitywnie, gdyby nie fakt, że jest otoczony swoją rodziną, będącą namacalnym dowodem na to, że życie ma jednak sens. „Jakiż ten świat pokręcony, myślał popijając lemoniadę ogólnoświatowe porozumienie, wspólny rząd... po co?! Żeby się wzajemnie okłamywać?... Czemu ma to służyć?...”.
Kiedy rodzina Klausnerów weszła na podwórze Boba i Tatiany, słońce stało już nisko nad horyzontem i rozluźniło nieco swój upalny uścisk. Bob siedział w kolorowej letniej koszuli i krótkich spodenkach, pilnując z dużą uwagą piekących się na ruszcie kiełbasek, szaszłyków i smakowicie pachnącego mięsa. Tatiana podeszła do Heleny i natychmiast zaczęła oprowadzać ją po ogrodzie, z widocznym na twarzy zadowoleniem prezentując niezwykłej piękności, egzotyczne kwiaty. Bob okazał się być człowiekiem bardzo wesołym i energicznym. Bez większych ceregieli przeszli na ty i poczuli do siebie wzajemnie dużą sympatię, doznając wrażenia, jak gdyby znali się od dawna. Bob wyjaśnił Gallowi powód swego porannego zdenerwowania. Śmiejąc się, tłumaczył, że jako nadzorujący budowę potężnego kompleksu biurowców, wznoszonych notabene na zlecenie zawiązującego się rządu światowego, musiał być dziś o ósmej czterdzieści pięć przy odbiorze technicznym jednego z ukończonych wieżowców. Jego szef jest strasznie przejęty tą inwestycją. Odkąd ich firma wygrała przetarg i dostali to zlecenie, jego zapał w dopingowaniu pracowników zaczął powoli przeradzać się w nieprzyjemną fobię. Szczególnie dobrze wykonującym swą robotę fachowcom, zaczęła już przeszkadzać jego nadgorliwość. Nie było ostatnio dnia, żeby szef nie omieszkał wrzucić komuś swoich trzech groszy: „Panowie, takiego klienta nie wygrywa się codziennie, nie można zawieść... Pamiętajcie, nic nie może nawalić... nie możecie sobie pozwolić na jakąkolwiek fuszerkę”, oraz temu podobne, strasznie psując wszystkim nerwy tym ciągłym gderaniem. Całe szczęście, inspektorzy spóźnili się dzisiaj prawie pół godziny, dzięki czemu Bob uniknął wysłuchiwania deprymujących kazań szefa.
A ty Gall ... pytał, ogryzając rumiane udko kurczaka czym się zajmujesz? Sądząc z nazwiska, to chyba pochodzisz gdzieś ze środkowej Europy?
Mniej więcej roześmiał się Gall, podziwiając niesamowity apetyt Boba jednakowoż niemieckie brzmienie mojego nazwiska nie ma nic wspólnego z jego pochodzeniem, moi przodkowie to rdzenni Ślązacy. Ale... czy dzisiaj ma to jakiekolwiek znaczenie?... zapatrzył się w żarzące się na palenisku węgle Co do profesji to jestem wojskowym, służyłem niegdyś w armii Katta.
Służyłeś? Bob spojrzał uważnie na Galla.
To długa historia... powiedział z ociąganiem, dając do zrozumienia, że nie chce o tym rozmawiać.
Zauważyłem, że przywiózł was Efrez.
Znacie się?
Bardzo dobrze Bob rozparł się wygodnie na krześle pracujemy razem nad pewnym ciekawym projektem, a poza tym jest moim bratem.
Trudno uchwycić podobieństwo.
Rzeczywiście zaśmiał się ja jestem gruby, a on chudy.
W takim razie musisz znać również Jerozela i Antocha.
Oczywiście. Tutaj, na całym zachodnim wybrzeżu znają ich prawie wszyscy.
Galliot zawahał się, jak gdyba chciał zadać jeszcze jedno pytanie, lecz w ostatniej chwili się powstrzymał.
Bardzo ciekawe... Bob, kim oni właściwie są?
Tych trzech, to mocne filary dzisiejszego chrześcijaństwa. Zachodnie wybrzeże Ameryki, począwszy od Vancouver po Kalifornię stanowi jedyne na świecie miejsce, gdzie chrześcijanie mogą działać jeszcze bez przeszkód i nacisków...
Chrześcijanie... mruknął Galliot, patrząc na Boba niepewnie których chrześcijan masz na myśli, chyba nie tych zbuntowanych fundamentalistów? W Europie i Azji uważa się, że są groźniejsi niż bomba atomowa!
Bob spoważniał.
Tak... westchnął nie tylko tam. Wszelkie przejawy prawdziwej wiary chrześcijańskiej unicestwia się bardzo skrupulatnie w każdej części świata. Azyl na zachodnim wybrzeżu zastał wywalczony przez kilku bardzo wpływowych ludzi, zasiadających w Izbie Reprezentantów, członków Federacji Wspólnot Narodów, przemysłowców oraz autorytetów w różnych dziedzinach sztuki i nauki, cieszących się światową sławą. Lecz przekształcenie światowego porządku następuje bardzo szybko i... kto wie co może się zdarzyć. Politycy od dawna są mocno zaangażowani w tak zwane „globalne uświadamianie narodów”.
Nigdy nie słyszałem o tym azylu dla chrześcijan na zachodnim wybrzeżu Ameryki.
Nie jest to zbyt popularny temat w mediach, powiedziałbym nawet, że niewygodny i świadomie omijany.
Siedem lat temu Galliot, spotykając się z kimś kto miałby nawet luźne powiązania z chrześcijaństwem, zareagowałby gniewem, uświadamiając potencjalnemu heretykowi jak bardzo niedopuszczalne jest burzenie przez fanatyków przyjętego porządku. Lecz teraz...
A ty Bob, czy jesteś chrześcijaninem?
Bob zaśmiał się i kiwną głową.
Tak, ale nie wiem, czy po takim wyznaniu nie zepsuje się coś w mojej świeżo nawiązanej przyjaźni z generałem Galliotem, pogromcą chrześcijan uśmiech na twarzy Boba ustąpił miejsca szczerej trosce.
Byłym generałem, Bob... głos Galliota się załamał; można było wyczuć jak zmaga się ze zduszonymi uczuciami niepewności i frustracji, które szukały ujścia Wiesz kim jestem?
Bob skinął twierdząco głową.
To przeszłość Bob. Jeśli chodzi o mój stosunek do chrześcijaństwa, rzeczywiście, zawsze byłem przekonany, że są buntownikami i heretykami. Zupełnie nie rozumiem czemu tak uparcie obstają przy swojej opozycji; przecież wszystkie ważniejsze wyznania świata już dawno, bez sprzeciwów uznały nowy porządek religijny, w tym kościół katolicki, prawosławny, protestanci, a nawet islam, w głosie Galliota pojawiła się nuta irytacji dlaczego zostałeś chrześcijaninem?
Gall, jeśli potrafisz wskazać mi bardziej sensowniejsze, niż biblijne wyjaśnienie genezy i celu istnienia, to natychmiast porzucę chrześcijaństwo!
Bardziej sensowniejsze? Galliot poczuł odżywającą w nim niechęć Bob, czy naprawdę uważasz, że jedynie chrześcijanie posiadają monopol na prawdę? Czyż to nie jest fanatyzm?!
Domyślam się co czujesz Bob sięgnął po leżącą obok, na małym stoliku, książkę w oprawie z brązowej skóry ale czy kiedykolwiek próbowałeś poznać fakty?
Nietrudno było zgadnąć, że była to Biblia.
A jaką mogę mieć pewność, że ta książka zawiera prawdziwe fakty?
Czy wierzysz w istnienie Boga? Bob przestawił krzesło, aby usiąść frontem do Galliota i spojrzał mu głęboko w oczy.
Nie wiem czy jest jakiś Bóg odpowiedział szybko zawsze kierowałem się racjonalną zasadą, że to geniusz człowieka prowadzi ludzkość do trwałego pokoju i bezpieczeństwa. Człowiek posiada w sobie potencjał do samowystarczalności.
Powiedz mi szczerze, ile znaków zapytania pojawiło się w twojej głowie, gdy wypowiedziałeś teraz te słowa?
Galliot, w którym przez chwilę obudził się nieprzejednany generał Katta, zaniemówił pod wpływem nawału wątpliwości. Rzeczywiście, Bob ma rację... jego poglądy od dawna trzęsły się w posadach...
Dobra Bob, załóżmy teoretycznie, słowo „teoretycznie” zaznaczył z dużym naciskiem że istnieje Bóg. Mam jeszcze do wyboru islam, hinduizm, buddyzm, ewolucję, a w ostateczności swoją własną koncepcję Boga. Dlaczego twierdzisz, że chrześcijaństwo oferuje ostateczną prawdę?
Ależ Gall zaśmiał się Bob ja nic nie twierdzę. Zapytałem tylko, czy wierzysz w istnienie Boga.
Mówiąc to podniósł ręce na widok Tatiany i Helen, które zbliżały się w ich kierunku wolnym krokiem.
Drogie panie! zawołał szaszłyczki stygną. Czy zechciałyby panie zasiąść i zaszczycić nas swoją obecnością.
Mimo swojej tuszy Bob podskoczył dziarsko i udając wytwornego lokaja podsunął krzesła rozbawionym kobietom. Następnie, zarzucając sobie na rękę ręcznik, zamiast kelnerskiej serwety stanął usłużnie obok.
Czego panie sobie życzą, polecamy udka z grilla, szaszłyki z grilla, oraz pieczeń... też z grilla.
Ja poproszę trochę tego smakowicie wyglądającego ciasta śmiała się Helen.
Polecam, moja droga, według przepisu mojej babci zachęcała Tatiana oryginalny, rosyjski kołacz.
Galliot nie chciał psuć wszystkim dobrego nastroju, lecz ta krótka rozmowa z Bobem sprawiła, że nie mógł zdobyć się na podtrzymanie dobrego humoru. Na szczęście Helen bawiła się bardzo dobrze, przysłuchując się z dużym zainteresowaniem opowiadaniom Tatiany o jej rosyjskich przodkach. Choć Galliot bardzo starał się skupić na tym, co mówiła Tatiana, niewiele do niego docierało poprzez gąszcz krzewiących się myśli. Czy to możliwe, że ideały, których starał się bronić i którym poświęcił całe życie, miałyby się okazać gigantycznym fałszem? Wprawdzie wewnętrzne konflikty pomiędzy władcami ziemi zawsze psuły wymalowany przed narodami obraz życia w pokoju i bezpieczeństwie, lecz wszyscy przecież wiedzą jak ciężką drogę musiały przebyć elitarne organizacje, pracujące od wielu lat nad tym, co dzisiaj staje się rzeczywistością jeden rząd, jedna religia, świat bez granic. Czyż to nie potencjał ludzki doprowadził do tak niebywałego rozkwitu ludzkiej cywilizacji? Dlaczego nie mielibyśmy zaufać ludzkiemu geniuszowi, jego mądrości i dobrej woli duchowych przewodników? Jest wiele regionów na świecie odczuwających już teraz dobroczynny wpływ utworzenia nowego porządku. Istnieją potężne społeczności potwierdzające, że raj na ziemi jest ich codziennym doświadczeniem. On sam, kiedy jeszcze służył jako generał Katta, korzystał w całej pełni z dobrodziejstw zapowiadających nadejście nowego, złotego wieku. A jednak...w całym tym słonecznym i radosnym obrazie kryło się jakieś perfidne zakłamanie. Przecież on sam żył w oszustwie, popierał ideę jednego rządu światowego, stwarzającego pozory jedności. Na samo wspomnienie własnej obłudy, odczuł obrzydzenie. Zasłonę okrywającą jego oczy, choć ciężką i grubą, rozpruwało powoli światło realnej rzeczywistości. Zdemaskowanie prawdziwej twarzy świętego Katta, czy dobroczyńcy Ezena to tylko część faktów, które zburzyły spokój jego duszy. Galliot skonfrontował się z prawdą o wiele bardziej przerażającą. Zobaczył świt, zwiastujący pojawienie się powalającej jasności, odkrywającej wszelkie mroczne, zatęchłe zakamarki ziemi. Czy wojny, recesje, terror, miażdżenie całych narodów okażą się scenariuszami dla aktorów teatralnych? Kim więc są autorzy widowiska przedstawianego ludzkości? Być może ustawione za kulisami pozorów trony stoją przygotowane właśnie dla nich.

*

Wyjaśnij mi to jak małemu dziecku powiedział zmęczonym głosem Galliot.
Siedzieli z Efrezem przy okrągłym stoliku w restauracji usytuowanej na pięknym, skalistym wzniesieniu, otoczonym okazałymi drzewami, skąd rozpościerał się kapitalny widok na ciemne wody oceanu. W lokalu, składającym się właściwie z sześciokątnego dachu wspartego w środku i na rogach grubymi palami, znajdowało się niewiele osób, co sprzyjało prowadzeniu swobodnej rozmowy. Efrez przełknął ostatni kęs delikatnego mięsa krewetki, wytarł usta i popił pomarańczowym sokiem. Następnie usadowił się wygodnie, wspierając łokcie na oparciach krzesła.
Melchizedek to imię starożytnego króla i kapłana mówił akcentując wyraźnie każde słowo i spoglądając w swoje notatki był władcą Salemu, późniejszej Jerozolimy. Jego imię oznacza: król jest sprawiedliwy. Istnieje krótka, lecz bardzo istotna wzmianka na jego temat. Przed wiekami, w czasach Abrahama, to jest ponad trzy tysiące osiemset lat temu, bliskowschodnimi ziemiami rządzili potężni królowie, z których największym był król Elamu Kedorlaomer. Miał on przymierze z trzema innymi królami i za ich pomocą postanowił podbić pięć królestw, wśród których była też Sodoma i Gomora. Kedorlaomer zagarnął wszystko, a przy okazji wziął do niewoli mieszkającego w Sodomie Lota, bratanka Abrahama. Abraham miał jedynie trzystu osiemnastu wojowników, lecz to mu wystarczyło, uderzył i pobił potęgę czterech królów, uwalniając Lota. Gdy wracał po zwycięstwie wyszedł mu na spotkanie Melchizedek, król Salemu, aby go błogosławić, a był on, jak jest napisane, kapłanem Boga najwyższego.
No dobrze! jękną oszołomiony Galliot wyciągając przed siebie ręce w obronnym geście nie rozumiem, co ta historia ma wspólnego ze mną, z tobą...no i... w ogóle, z tym co się wydarzyło?
Przyznam szczerze, że sam jestem zaskoczony Efrez kręcił głową to niesamowite, miałeś sen o królach tego świata, a także o królu nie z tego świata. Jedyne porównanie jakie mogę znaleźć, znajduje się w Księdze Mojżesza, król Melchizedek jest poza ludzkim systemem, według porządku Melchizedeka, Jezus Chrystus jest arcykapłanem na wieki.
Według porządku Melchizedeka? Cóż to za porządek?
Krótko mówiąc jest to kapłaństwo poza ludzkim porządkiem. Chodzi o to, że wszyscy kapłani na ziemi przekazują dziedzicznie swój urząd, z pokolenia na pokolenie, lub są wyznaczani przez ludzi. Takim kapłańskim rodem byli na przykład izraelscy Lewici, ustanowieni przez Mojżesza. Wyjątkowość Melchizedeka polega na tym, iż jego kapłaństwo nie wywodzi się z żadnego rodu, jago urząd nie znajduje początku w żadnej ludzkiej ustawie, nie jest też wynikiem ludzkich wyborów. Jest to kapłaństwo bez początku i nie mające końca.
Efrez przerwał i patrzył w milczeniu na potężne wody Pacyfiku.
Nie ma wątpliwości, że twój sen nie był jedynie wytworem twojego umysłu zastanawiał się głośno Więzienie, rozpadający się stalowy pojazd, dzieci, rycerze, płynący w powietrzu okręt, sługa króla Mel, no i... ta sala sądowa. Niesamowite!
Galliot patrzył na niego przerażony.
A więc to jakaś halucynacja?!
Nie halucynacja, lecz... hm... tak myślę, że to swego rodzaju wizja. Oczywiście należy to interpretować bardzo ostrożnie i z dużą rezerwą. Jednak pewne elementy mogą być dla ciebie bardzo konkretnym przesłaniem.
Jakie elementy?
Mówiłeś coś o okupie za twoje życie.
Tak. Ktoś, kto stoi ponad systemem tego świat, złożył za mnie okup. To słowa owego sługi króla Mel.
Bez wątpienia, można zauważyć analogię do śmierci Jezusa Chrystusa.
Galliot potrząsał z niedowierzaniem głową.
Posłuchaj Gall, proponuję spotkanie z Jerozelem i Antochem. Myślę, że oni mogą nam pomóc w tej sprawie.
No... nie wiem.
Co masz do stracenia? Efrez wstał i dał znać kelnerowi Nie ma co marudzić, jedźmy!


*


Noc, wychodząca naprzeciw szarzejącemu, letniemu dniowi, spowijała wolno zabytkowy rynek, gdzie gromadził się coraz większy tłum. Wszyscy wpatrzeni w olbrzymi, jaśniejący ekran, umieszczony na pięknym ratuszu, będącym dumą wszystkich mieszkańców miasta. Andrzej Hanski patrzył oniemiały na podekscytowanych ludzi wokół siebie. Na ekranie emitowano przekaz z Rzymu, gdzie odbywało się bezprecedensowe spotkanie.
To historyczny przełom! relacjonował entuzjastycznie korespondent, za którego plecami widoczna była majestatyczna budowla Colloseum świat czekał na tę chwilę! Gdyby państwo mogli choć przez chwilę odczuć atmosferę panującą dzisiaj w Wiecznym Mieście. Radość, zachwyt! To co wydawało się niemożliwe, dzisiaj stało się rzeczywistością na naszych oczach!
Obraz uległ zmianie. Inny korespondent, który zręcznie przejął pałeczkę od swego poprzednika, widoczny był na tle starożytnych ruin Forum Romanum. Opisywał wszystko co się działo na wielkiej, oświetlonej reflektorami scenie ustawionej przed kolumnami, ukazującymi szczątkowy obraz wspaniałości rzymskich świątyń. Całą tylną część sceny wypełniał potężny chór, złożony z dwustu śpiewaków stojących w trzech rzędach i odzianych w fioletowe, długie szaty. Przed nimi ustawiono kilkanaście kunsztownie wyrzeźbionych krzeseł o wysokich oparciach i miękkich, grubych obiciach. Jeszcze bliżej publiczności stała masywna, dębowa mównica.
... oczekujemy z niecierpliwością pojawienia się na scenie dostojnych gości... mówił młody, energiczny człowiek, prezentując do kamery szeroki, doskonale wyszkolony uśmiech. W tym momencie rozbrzmiały przejmujące fanfary trąb i głosy śpiewaków zadudniły wśród starożytnych ruin. Nagle ryk tysiące ludzi zgromadzonych na Forum Romanum zagłuszył kompletnie chór i dźwięk instrumentów. Powodem tej reakcji byli dwaj mężczyźni wchodzący powoli na scenę po wyściełanych grubą tkaniną schodach. Unosząc wysoko ręce w zwycięskim geście, obeszli scenę i stanąwszy pomiędzy mównicą, a publicznością odwrócili się do siebie twarzą w twarz, ostentacyjnie ściskając sobie prawicę. Ten gest wywołał jeszcze większe owacje publiczności, setki fleszy błyskało ze wszystkich stron. W ślad za pierwszymi dostojnikami wchodzili na sceną dystyngowani urzędnicy administracyjni, ministrowie, przedstawiciele władzy ze wszystkich regionów świata. Każdy z nich zajął swoje miejsce na krzesłach za mównicą. Mężczyźni, których pojawienie się wywołało aplauz tłumów, pokierowani przez dwie usłużne panie, zajęli najbardziej widoczne, wysunięte do przodu miejsca, jeden z prawej, drugi z lewej strony sceny. Głosy śpiewaków grzmiały jeszcze przez chwilę ponad głowami zgromadzonych, aż wreszcie po spektakularnym, dynamicznym forte, chór zamilkł pozostawiając po sobie w powietrzu krótki rezonans. Zaległa cisza. Na podwyższeniu pojawił się szpakowaty, dobrze zbudowany mężczyzna ubrany w idealnie skrojony garnitur. Był to jeden z najwyższych urzędników miejscowej władzy, wyznaczony do prowadzenia spotkania Fernando Lariocci. Z widocznym zadowoleniem potoczył wzrokiem po wszystkich zgromadzonych. Gdy przemówił zdawało się, że jego głos dobiega ze wszystkich stron.
Mam przyjemność dzisiejszego wieczoru powitać z Rzymu cały świat, oglądający nas dzięki bezpośredniej transmisji. Proszę państwa, nikt nie ma wątpliwości dlaczego wybrano właśnie Rzym w celu zorganizowanie tak niecodziennego wydarzenia. To właśnie tutaj po raz pierwszy zgromadzono i skoncentrowano wszelki ludzki geniusz. Śmiem powiedzieć, że to właśnie Rzym zainicjował ideę globalizacji świata, ułożył podwaliny cywilizacji, w której żyjemy i pochwycił do jednego wspólnego skarbca szlachetne klejnoty kultury i sztuki całego świata. tutaj rozpoczęła się nowa Europa, a potem nowy świat. I dzisiaj drodzy państwo, tutaj właśnie jest miejsce, skąd rozpocznie się nowy rozdział ludzkości!
Ostatnie słowa utonęły w oklaskach i owacjach. Lariocci delektował się tym nagłym wybuchem uznania i poparcia.
Mam zaszczyt powitać w tym miejscu króla Połączonego Mocarstwa Zachodniego Aleksandra von Ezena... przerwał, dołączając do oklasków publiczności i kłaniając się przed mężczyzną po swojej prawej stronie. Ezen, postawny, wysoki człowiek po pięćdziesiątce o gęstych, czarnych włosach, lekko poprószonych siwizną wstał z gracją i kładąc lewą rękę na piersi ukłonił się szarmancko.
Pozwólcie państwo, że przywitam również w imieniu nas wszystkich wyjątkową osobistość, króla Ziem Europejsko Azjatyckich Dariusza BaalHamona Katta.
Katt wstał. W jego postaci było coś ekscytującego, a zarazem zniewalającego. Jakaś niezwykła charyzma, która przyciągała jak magnes. Rysy jego twarzy mimowolnie nasuwały skojarzenia z cesarzami rzymskimi. Orli nos, szeroka szczęka, twarde, wysokie czoło spod którego spoglądały uparcie i pewnie ciemnobrązowe duże oczy. Ubrany w czarny garnitur i czarny krawat połyskujący w światłach reflektorów, stał z uniesionymi wysoko rękami. Ogłuszający ryk tłumu przerodził się w rytmicznie powtarzane skandowanie: „ Ba-al Hamon!... Ba-al Hamon!... Ba-al Hamon!...”. Nie bez przyczyny tłum uniósł się takim zachwytem. To przecież pod rządami Katta nastąpiły zmiany w całej Azji. Państwa takie jak Korea, Chiny, Rosja, a również wszystkie kraje Arabskie połączone dzisiaj w jedno mocarstwo przeżywają największe reformy w historii tych narodów. Zaś zażegnanie sporu na Bliskim Wschodzie należy do szczególnych zasług Katta. Trudno by było znaleźć wśród elit politycznych kogoś, kto cieszyłby się taką popularnością.
Lariocci z szerokim uśmiechem uderzał w dłonie i z uznaniem kiwał głową. Gdy Katt powoli zaczął zajmować swoje miejsce, prowadzący dyskretnym ruchem rąk próbował zwrócić uwagę rozszalałej publiczności. Po kilku próbach udało mu się wreszcie to osiągnąć.
Przemówi teraz do państwa król Aleksander von Ezen, zapraszamy Lariocci wyskoczył
w kierunku Ezena, uścisnął jego dłoń i gestem ręki wskazał drogę do mównicy.
Król dumnie wkroczył na podwyższenie. Z reprezentacyjnym uśmiechem czekał, aż tłum się uspokoi. Następnie klasną w ręce i zwarł dłonie w mocnym uścisku. Na palcach zabłyszczały w świetle reflektorów złote sygnety.
Pokój i bezpieczeństwo! jego dźwięczny głos wzniósł się w kompletnej ciszy to dwa słowa za którymi kryją się idee, o które walczyli nasi przodkowie, za które ginęli ludzie na wojnach. Są w nich zawarte wszystkie pragnienia i tęsknoty ludzkości. Mamy za sobą krwawe dzieje spowodowane zacofaniem nacjonalistycznym i religijnym, które przyczyniło się do zahamowania rozwoju ludzkiej rasy w drodze ewolucyjnej, która już dawno powinna nas wznieść ponad szczyty naszych wyobrażeń o potencjale ludzkiego umysłu. Lecz dzisiaj nacjonalizm, religijne uprzedzenia, nietolerancja to już przeszłość. Wysiłki Narodów Zjednoczonych zaowocowały dźwignięciem z ruin gospodarki światowej, mamy do czynienia ze sprawiedliwym podziałem dóbr, które oferuje nam ziemia. Głód, bieda i zacofanie nie są już problemami lokalnymi. My wszyscy wzięliśmy odpowiedzialność za całą ludzkość!
Ezen umiał przemawiać i skupić uwagę tłumów. Wszyscy stali jak zamurowani. Nikt nie miał najmniejszej wątpliwości, że to wielka chwila.
I dzisiaj... zawiesił głos po latach konfliktów, sporów, zimnych i gorących wojen, nienawiści i wzajemnych oskarżeń, dojrzeliśmy nareszcie wszyscy do tego, aby jednomyślnie stwierdzić, że świat podzielony to nasza wspólna klęska i globalne samobójstwo! Chcę uroczyście oznajmić wszem i wobec, że nasze dążenia do zagwarantowania trwałego pokoju na ziemi osiągnęły szczytowy punkt. Tym punktem jest podpisanie deklaracji uzgadniającej utworzenie wspólnego rządu nad całą ziemią. Deklaracji podpisanej przez przywódców Mocarstwa Zachodniego, oraz przywódców Wschodnich Ziem EuropejskoAzjatyckich. Wszyscy jesteśmy świadomi niebywałych zmian jakie zaszły w Azji pod rządami króla Dariusza, jesteśmy również dumni z przemian jakie nastąpiły na Zachodzie. Mamy jeszcze w pamięci trudności z jakimi zmagały się ONZ, Unia Europejska. Pamiętamy też karygodne gwałcenie praw człowieka w Chinach, Rosji, krajach Arabskich, lub Korei Północnej, pamiętamy głód w Afryce, w Indiach oraz innych rejonach globu ziemskiego. Lecz dzisiaj, mówię to z całą odpowiedzialnością do całego świata, mocarstwami na ziemi rządzą ludzie w których sercach skupił się geniusz i mądrość największych przywódców. Dajemy tego dowód tą właśnie deklaracją!
Owacji nie był końca. Ta bardzo krótka mowa Ezena wystarczyła, aby porwać ludzi. Podnosili w górę transparenty i flagi Zjednoczonego Mocarstwa, śpiewając hymn państwa światowego. Król podziękował wszystkim za poparcie i podążył na swoje krzesło. Jego miejsce zajął ponownie Lariocci.
Drodzy państwo, powiem krótko: król Dariusz BaalHamon Katt! wykonał płynny ruch ręką wskazując na Katta.
Gdy Katt stanął na środku sceny wszyscy niemal namacalnie wyczuwali siłę stojącą za tym człowiekiem.
Wypowiedź mojego przyjaciela Aleksandra powiedział spokojnym, mocnym głosem i skierował wzrok na Ezena wyraziła w całej rozciągłości to, co jest teraz naszym wspólnym celem. Tak samo jak Aleksandra, tak i mnie przywiodła w to miejsce troska o dobro ludzkości, o wasze dobro, moi kochani!
Wyciągnął ramiona w stronę ludzi i kamer. Nie musiał dużo mówić, sama jego obecność wystarczyła, aby wzbudzić w ludziach nieopisany zachwyt.
Tak, przygotowaliśmy dla was wspaniałą przyszłość. Dosyć wojen, dosyć głodu, dosyć strachu o jutro! To już nie slogany, moi drodzy... Świat czekał na takich przywódców jak Aleksander von Ezen położył swoją ciężką lewicę na mównicy, a prawą ręką wskazał na Ezena przywódców, którzy przejdą ponad małostkowymi, podłymi, nędznymi uprzedzeniami. Nas, prawdziwych wodzów nie in-te-re-sują zabawy w przepychanki i nie jesteśmy również zainteresowani zdobywaniem i utrzymaniem dla siebie jakiegoś nędznego skrawka ziemi!... naszym celem jest całkowita i ostateczna przemiana życia na całej, zamieszkanej ziemi! zatrzymał się i popatrzył władczo. Ludzie pochłaniali jego słowa. Na waszych oczach powstaje rząd, który z całą powagą postanowił skorzystać z bogactw mądrości ludzkiej zgromadzonej przez wieki, aby teraz zaoferować wam to co najcenniejsze... to co najlepsze... i to co najwartościowsze!
Okrzyk tłumów i skandowanie: „ Ba-alHamon!...Ba-alHamon!”...
Na zabytkowym, krakowskim rynku, gdzie tłum reagował równie żywiołowo jak tan na Forum Romanum, Andrzej Hanski, popychany z wszystkich stron przez rozmawiających głośno ludzi, próbował wydostać się na zewnątrz. Pragnął jak najszybciej dostać się do Forda Transita, którego pozostawił na wąskiej uliczce przy dworcu autobusowym. Kiedy opuszczał rynek Katt przemawiał:
Chcę podziękować społeczeństwu zachodniemu za okazane mi zaufanie. Wspólnymi siłami naprawdę zbudujemy coś, co przed kilku laty było tylko mrzonką. Teraz, w zjednoczonym, postindustrialnym świecie powstaną sprzyjające warunki, aby w służbie dla dobra ludzkości połączyli swoje siły najwybitniejsi naukowcy, ekonomiści, przemysłowcy, humaniści, wykładowcy, politycy...
Ostatnie słowa stawały się coraz cichsze, aż wreszcie zanikły zupełnie, gdy Hanski, mijając muzea, teatry, zabytkowe budynki, na które nie zwracał uwagi, wyszedł na ulicę Westerplatte i skierował się w stronę dworca. Zobaczył z daleka białą furgonetkę, stojącą spokojnie niedaleko stanowisk autobusowych. Hanski pracował jako dostawca i handlowiec w firmie ELPAP, zajmującej się artykułami i sprzętem dla biur. Wracał właśnie służbowym Fordem z Radomia i po drodze był zmuszony zatrzymać się w Krakowie, aby dostarczyć jednemu z klientów kilkadziesiąt paczek papieru komputerowego i tonery do drukarek. Wprawdzie słyszał po drodze w radiu o jakimś przekazie satelitarnym, ale nie zwrócił na to specjalnej uwagi. To co zastał na rynku w Krakowie, zupełnie go zaskoczyło.
Włożył kluczyki do stacyjki i przekręcił. Silnik Diesla zareagował charakterystycznym terkotaniem. Czynności przy pedałach, drążku biegów, kierownicy Hanski wykonywał machinalnie. Ocknął się dopiero w momencie, gdy zobaczył nagle przed sobą czerwone światło na przejściu dla pieszych. Zahamował w ostatniej chwili, najeżdżając niestety na pasy i zatrzymując wóz w odległości kilku centymetrów od jakiejś przerażonej kobiety. Opuścił szybę i wysunął głowę.
Najmocniej panią przepraszam! zawołał
Jak można tak szybko jeździć?! Powinno się panu zabrać prawo jazdy! Te wszystkie wypadki to... to przez takich kierowców się zdarzają! starsza kobieta była roztrzęsiona, chwytała się za serce. Hanski chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz w tym momencie podjechał obok samochód policyjny. Funkcjonariusz wysunął głowę.
Za przejściem proszę zjechać na pobocze i wyłączyć silnik!
No pięknie... pomyślał, zły na siebie to wszystko przez to idiotyczne kino!”
Wykonał posłusznie polecenia i przygotował dokumenty. Wóz policyjny zatrzymał się przed nim z włączonymi światłami awaryjnymi i po chwili jeden z funkcjonariuszy stanął przy drzwiach Forda.
Dobry Wieczór, poproszę dowód osobisty, prawo jazdy i dowód rejestracyjny wozu wyrecytował służbowym, monotonnym tonem. Hanski podał wszystkie potrzebne dokumenty. Sprawdzając papiery policjant przyglądał się równocześnie furgonetce, na której widniał napis ELPAP.
Czy pan coś przewozi?
Nie, paka jest pusta, wracam od klienta.
Proszę otworzyć tylne drzwi.
Hanski wyskoczył z szoferki, obszedł auto i zrobił co mu kazano. Pusta przestrzeń furgonu potwierdzała jago słowa. Na pokrytej gumową okładziną podłodze stała jedynie skrzynka na narzędzia.
Mógłby pan otworzyć tę skrzynkę?
Proszę bardzo pstrykną zaczepy i otworzył wieko.
Klucze, młotek, śrubokręty. „ Czego ten glina szuka?” pomyślał, kiedy policjant podniósł górną wkładką na narzędzia i zajrzał w głąb skrzynki.
Czy to jakieś środki czyszczące? zapytał policjant.
Hanski zajrzał do środka.
Nie wiem, to nie moja skrzynka, auto jest własnością firmy i nie mam pojęcia co to za proszki. Może... przerwał widząc jak policjant pomachał foliowym woreczkiem w stronę radiowozu.
Hej, Piotr! zawołał do swego kumpla nudzącego się za kierownicą możesz tu przyjść?!
Tęgi policjant, wyczuwając widocznie jakąś sensację, otworzył energicznie drzwi i wyszedł.
Co jest, Adam?
Mamy tu jakiś podejrzany towar.
Co? podszedł do nich i spojrzał na worek wypełniony białym proszkiem. Podniósł wysoko brwi za zdziwienia.
Co to, jakieś prochy? rzekł.
Kto wie, trzeba to wziąć do analizy, jest tego cała skrzynia.
Hanski omal nie zemdlał.
Sugeruje pan, że to narkotyki?
Musimy to sprawdzić. Pojedzie pan z nami. Piotr... zwrócił się do swego kompana weźmiesz ze sobą pana... zajrzał do dokumentów Hanskiego, a ja odwiozę pod komisariat auto. Poproszę o kluczyki... wyciągnął otwartą rękę.
Ależ...! Hanski był wstrząśnięty panie posterunkowy, to jakieś potworne nieporozumienie, ta skrzynka to... to własność firmy! Nie rozumiem... narkotyki w skrzynce na narzędzia?!
Proszę się uspokoić i wsiadać do samochodu! powiedział twardo policjant.

*

To niesłychane! krzyczał do słuchawki szef firmy ELPAP, Tomasz Morawski czy pan chce mi wmówić, że jestem oskarżony o handel kokainą?!
Przez chwilę słuchał, huśtając się na krześle z głową odchyloną do tyłu.
Niech pan posłucha, nie życzę sobie, aby ktoś rujnował to czego się dorabiałem przez lata ciężkiej harówy. Mam wszelkie prawo do tego, aby chronić własne interesy. Dlatego po krótkiej wymianie zdań, bardzo grzecznie wyprosiłem tych panów za drzwi. Proszę mi przedstawić konkretne powody uzasadniające rewidowanie mojej firmy, oraz naruszanie mojej prywatności... Tak, tak, no słucham pana... hm... sądzę, że jest to problem pana Hanskiego, to przy nim znaleziono narkotyki, prawda? Czy nie sądzi pan, że to raczej ja powinienem skierować sprawę do sądu? Muszę panu powiedzieć, że pan Hanski ma mocno nadszarpniętą opinię i od dłuższego czasu nosiłem się z zamiarem zwolnienia go z pracy. Nie jestem zbytnio zaskoczony, że zaczął się babrać sprzedażą narkotyków. Moja firma nie ma z tym nic wspólnego. Jestem znanym i poważanym dystrybutorem najwyższej marki producentów, mam poważnych kontrahentów na całym świecie, sądzi pan że narażałbym swoją reputację w tak głupi sposób?!
Wyraz satysfakcji na twarzy Morawskiego świadczył, że rozmówca z drugiej strony musiał nieco zmięknąć.
No nie wiem... jestem bardzo zajęty, ale jeśli to konieczne?...dobrze, o której?... będę jutro o 11.30, może być?... czy coś jeszcze? Do widzenia.
Odłożył słuchawkę, splótł ręce za głową i nabrał w usta powietrza napinając mocno policzki. Po drugiej stronie biurka siedział jegomość o opalonej na brązowo twarzy ozdobionej srebrną, krótko przystrzyżoną brodą. Czekał cierpliwie obserwując Morawskiego z dużą uwagą i bawiąc się od niechcenia jedwabnym krawatem.
To śmieszne, żeby posuwać się do tak prymitywnych sposobów... czy naprawdę właśnie o to ci chodziło? Morawski patrzył z niepewnością na swego gościa.
Ten człowiek jest bardzo niebezpieczny, stłumienie jego działań jest konieczne odpowiedział z powagą.
Powiedz mi Kurt, dlaczego ten chłopak jest tak bardzo dla was niewygodny? Przecież to taki sobie, zwykły człowieczek. Czy warto było ryzykować dobrym imieniem firmy, aby go załatwić?
Troskę o dobre imię firmy... Kurt uśmiechnął się ironicznie pozostaw nam. Ty zajmij się swoimi obowiązkami, i nie rozmyślaj zbyt dużo nad tym małym incydentem, dobrze?
Kurt popatrzył na niego wzrokiem nie znoszącym sprzeciwu.
Wiesz Kurt, nie dlatego żebym wam nie ufał, ale...
Dosyć! Powiedziałem, żebyś sobie tym nie zawracał głowy. Jutro pojedziesz do Krakowa, wyjaśnisz sprawę i wrócisz spokojnie do swoich obowiązków, wszystko jasne?
Hm...tak... wszystko jasne... przytaknął Morawski, zaskoczony nieco tym ostrym ucięciem dyskusji.

*

Tego samego dnia, jak zwykle w piątek, o godzinie osiemnastej, w mieszkaniu Ewy i Szczepana Normanów w Katowicach, gong przy drzwiach dzwonił częściej niż zwykle. Z każdą chwilą gromadziło się coraz więcej ludzi. Małżeństwa z dziećmi, młodzi, osoby starsze zajmowali kanapy, fotele, krzesła, a gdy zabrakło miejsca siadali na podłodze, parapecie, lub gdzie tylko to było możliwe. Przez dłuższą chwilę spotkanie odbywało się dość spontanicznie: szmer rozmów, tudzież przytłumiony śmiech młodzieży, rodzice wyprowadzali swoje pociechy do sąsiedniego pokoju, gdzie zawsze czekały na nich zabawki i gdzie na zmianę zajmowało się nimi jedno z małżeństw.
Pierwszy zabrał głos Dawid Janos.
Przyjaciele... odczekał chwilę, aż ucichną rozmowy mam dla was bardzo przykrą wiadomość.
Wszyscy spojrzeli na Dawida.
Andrzej Hanski został aresztowany. Jest oskarżony o rozprowadzanie narkotyków.
Narko... tyków? Ewa Norman otworzyła szeroko oczy, wyrażając tym samym uczucia wszystkich obecnych.
Co ty gadasz, Dawid? jękną Maciej Saski, pracujący razem z Dawidem w jednej firmie budowlanej jako operator dźwigu.
Dawid pochylił głowę i zawiesił wzrok na srebrnym długopisie, obracając go nerwowo miedzy palcami. Nastąpiła kompletna cisza.
Kiedy to się stało? zapytał zduszonym głosem Szczepan.
We wtorek wieczorem, w Krakowie... odpowiedział Dawid nie podnosząc głowy. Gdy po chwili nieco ochłonął, zrelacjonował pokrótce całe wydarzenie, tak jak je opisała matka Andrzeja, którą odwiedził przed przyjściem na zgromadzenie.
Moim zdaniem... dodał kończąc ktoś go w to wrobił, znam Andrzeja nie od dziś i jestem pewien, że to jedyne rozsądne wytłumaczenie... ktoś go w to wrobił!
Nie zapominaj w jakim świecie żyjemy odezwał się wysoki i chudy jak tyka mężczyzna, był to Jan Lewandowski, nauczyciel ludzie coraz częściej ulegają różnym pokusom w najmniej oczekiwany sposób.
Nie można tak, Janie... perswadował łagodnie Szczepan jeśli będziemy w ten sposób myśleć, stracimy wszyscy zaufanie do siebie nawzajem. Andrzej dawał nie raz dowód swojej lojalności, a dzięki jego zaangażowaniu wielu ludzi odzyskało życie. Nawet wśród nas są tacy, którzy mogą o tym zaświadczyć.
Kilka osób pokiwało głowami i w paru słowach dało wyraz swej wdzięczności.
Komu mogłoby zależeć na tym, żeby tak pogrążyć Andrzeja? pytała Ewa patrząc na Dawida.
Nie wiem, ale nigdy nie uwierzę w to, że Andrzej jest dealerem narkotyków.
Czy wymiar sprawiedliwości nie może tego dowieść?
Dawid spojrzał na Lewandowskiego z wyrzutem i smutkiem.
Janku posłuchaj, policjanci znaleźli przy nim kokainę i to jest wystarczający powód żeby na kilka lat wsadzić go do więzienia. Główny problem jest jednak o wiele głębszy. Posłuchaj jak to zabrzmi w nagłówkach na pierwszej stronie gazet: Chrześcijański kaznodzieja dealerem narkotyków! Pomijając już to, że przydarzyło się to mojemu przyjacielowi... spojrzał znacząco na Lewandowskiego co sprawia mi ból, jest to również sprawa nas wszystkich!
Z całą pewnością możemy się spodziewać, że będzie to kolejny pocisk, pozwalający utworzyć następną wyrwę w prawie na korzyść antychrześcijańskiej propagandy, zgodził się Szczepan i zamyślił się przez chwilę, patrząc na Dawida moi kochani, sprawa jest naprawdę poważna. Dawidzie, jutro rano pojedziemy do Krakowa. Odwiedzimy Andrzeja i dowiemy się na miejscu o co chodzi. Przypuszczam, że nic mądrzejszego w tej chwili nie uradzimy. Teraz największą korzyść może przynieść modlitwa, padnijmy na kolana i prośmy Pana, aby nam pomógł, prośmy go o mądrość i... o Andrzeja.
Wszyscy jednomyślnie uklęknęli. Jedni skłonili głowy, inni wznieśli do góry ręce. Z mieszkania Normanów, wśród zapadającej nocy wzniósł się ku niebu szmer przejmującej modlitwy i błagań garstki oddanych Bogu ludzi.
Kiedy po godzinnym skupieniu na modlitwie Szczepan sięgnął po leżącą przed nim na stoliku biblię, nagle powietrze przeszyły dwa uderzenia gongu przy drzwiach. Rozejrzał się po zgromadzonych.
Może to Tomasz z żoną? Jak zawsze spóźniony z pracy uśmiechnął się i odkładając biblię poszedł otworzyć drzwi.
Na klatce schodowej nie zobaczył jednak znajomych, zawsze uśmiechniętych twarzy. Stali tam jacyś dwaj faceci, ubrani w czarne garnitury i białe koszule. Ich oczy koloru stali patrzyły zimno, a mocno zaciśnięte usta, gładkie jak u manekinów, nie wyrażające żadnych emocji, oznajmiały ściśle służbowy charakter wizyty. Patrząc z góry na Szczepana, jeden z nich wyciągnął jakiś dokument.
Dobry wieczór, jesteśmy z Policyjnych Służb Specjalnych, czy pan Szczepan Norman?
Tak... a o co chodzi? Szczepan poczuł, że miękną mu nogi, lecz postanowił nie ulegać panice. Na swoim sumieniu nie nosił nic takiego, z czego musiałby się przed kimkolwiek tłumaczyć.
Czy możemy wejść?
Przez chwilę, zmieszany, nie mógł zdecydować się na odpowiedź.
Proszę bardzo, lecz muszę panów przyjąć w kuchni, ponieważ mam w tej chwili gości to mówiąc usunął się wskazując drogę.
W tym momencie z pokoju wyszła Ewa i przystanęła zaskoczona widokiem niespodziewanych gości.
Ci panowie są z policji Szczepan odpowiedział na pytające spojrzenie żony przyjmę panów w kuchni, wróć do naszych przyjaciół, niech nie przerywają modlitw.
Gdy usiedli w małej kuchni, jeden z agentów położył na stole skórzaną teczkę wypełnioną dokumentami.
Panie Norman... powiedział otwierając teczkę mamy do pana kilka pytań związanych z pewnym śledztwem, które prowadzimy.
Słucham rzekł spokojnie Szczepan.
Chcemy panu wyjaśnić, że trafiliśmy do pana całkowicie przypadkowo. Otóż drobna akcja dwóch posterunkowych z Krakowa przyczyniła się do rzucenia światła na sprawę, która od dłuższego czasu jest badana przez Interpol. Być może już do pana dotarła wiadomość o aresztowaniu Andrzeja Hanskiego, któremu zarzuca się rozprowadzanie narkotyków. Podczas rutynowego dochodzenia zastała przesłuchana matka Hanskiego, która wyjawiła, iż jest on bardzo mocno zawiązany z ugrupowaniem chrześcijańskim, działającym między innymi pod pańskim przywództwem.
To prawda Szczepan przywarł do drewnianego oparcia krzesła i patrzył uważnie na niewzruszoną twarz agenta. Po chwili opuścił wzrok na wyciągnięte z teczki dokumenty, wśród których leżały zdjęcia nieznanych Szczepanowi ludzi.
Czy to śledztwo jest związane z tym niedorzecznym oskarżeniem Andrzeja o handel narkotykami? pytał Szczepan jeśli tak, to muszę panów zapewnić, że taki człowiek jak Andrzej nigdy nie splamiłby się tak plugawym procederem. Wiem natomiast, że gotów był dla ratowania innych, raczej poświęcić swoje dobro, a nawet życie. Na dowód tego mogę przedstawić panom co najmniej piętnastu świadków.
Tak pan myśli? agent spojrzał na niego zimnym wzrokiem Być może; tym jednak zajmą się inni. Jesteśmy tutaj z innego powodu.
To powiedziawszy pokazał Szczepanowi zdjęcie mężczyzny stojącego na wybrzeżu morskim.
Czy miał pan kiedyś okazję spotkać się z tym człowiekiem?
Odstające uszy, duży, typowo żydowski nos, ciemne oczy, krótko przystrzyżone, czarne włosy.
Nie, przyznał szczerze Szczepan nie znam go.
A czy mówią coś panu pseudonimy Efrez, Jerozel i Antoch?
W tym momencie Szczepan od razu zorientował się co jest grane. Zdołał się jednak opanować na tyle, aby nie zdradzić swoich emocji. Agent świdrował go upartym wzrokiem, chcąc odczytać z jego twarzy wszystkie ukryte myśli.
A tak, słyszałem coś... odparł, drapiąc się za uchem i dając do zrozumienia zmarszczonymi brwiami, że usiłuje sobie przypomnieć szczegóły to chyba jacyś misjonarze, czy coś w tym rodzaju.
Czy pańskie ugrupowanie chrześcijańskie ma jakieś powiązania z działalnością tych ludzi, czy kiedykolwiek prowadzone były wspólne akcje lub zgrupowania?
Zaraz, jedną chwileczkę, Szczepan położył dłonie na stole czy możecie mi panowie wyjaśnić co właściwie jest przedmiotem śledztwa? Czego konkretnie panowie chcecie się ode mnie dowiedzieć? Mam odpowiadać na pytania, ale nie wiem z jakiego powodu.
Panie Norman, odezwał się po raz pierwszy drugi z agentów, kładąc na stole rękę obciążoną złotą bransoletą materiał dowodowy zebrany przez Służby Specjalne wyraźnie wskazuje, że działalność tej podziemnej, międzynarodowej sieci, która jest nam znana jedynie jako Efrez, Jerozel i Antoch ma charakter wywrotowy, a nawet terrorystyczny. Mamy bardzo poważne podejrzenia, że wiele zamachów na przedstawicieli rządu europejskiego było ich dziełem. Mają oni na celu osłabienie, a nawet zniweczenie wysiłków rządów zmierzające do utworzenia nowego, światowego porządku. Nie będziemy przed panem ukrywać, że wszelkiego rodzaju nieoficjalne zgrupowania chrześcijańskie są podejrzane o współpracę z nimi, gdyż Efrez, Jerozel i Antoch prowadzą swą działalność jako chrześcijańscy misjonarze i zawsze nawiązują kontakty z grupami takimi jak ta, która znajduje się w pańskim domu.
Zanim wypowiedział dalsze słowa, uśmiechnął się złowieszczo pod nosem i sięgnął po jakieś dokumenty leżące wśród innych papierów i zdjęć.
Jesteśmy przekonani, że wspierał pan niejednokrotnie wspomnianych misjonarzy. Poświadczają to zeznania bardzo wielu świadków agent podał Szczepanowi papiery wypełnione drobnym drukiem.
Nie wstydzę się niczego co do tej pory zrobiłem powiedział spokojnie Szczepan odkładając na bok plik dokumentów i nie spuszczając wzroku z agenta jeśli kiedykolwiek z kimś współpracowałem to tylko w jednym celu, aby rozgłaszać ewangelię o naszym Panu Jezusie Chrystusie. To co głosimy jest drogą do Boga przez wiarę w Jezusa Chrystusa. Nie interesuje nas polityka, ani też obalanie przyjętego porządku.
Taak... westchnął pierwszy agent proszę odpowiedzieć na następujące pytanie: czy współpracował pan kiedykolwiek z grupą Efrez, Jerozel i Antoch?
Nigdy nie spotkałem się osobiście z tymi ludźmi odparł bez wahania Szczepan.
Lecz uczestniczył pan w akcjach zainicjowanych przez tą grupę powiedział z przekonaniem agent ze złotą bransoletą.
Jako chrześcijanie angażujemy się tylko we współpracę z ludźmi, którzy pragną głosić Bożą ewangelię i nie pytamy nigdy o czyjeś przekonania polityczne.
Nie zaprzecza pan zatem, że ludzie, którzy się zgromadzają w pana domu mają powiązania ze wspomnianą grupą?
Nie wiem nic o powiązaniach moich przyjaciół z jakąkolwiek grupą wyjaśnił, nie dając się zbić z tropu są to spokojni i lojalni obywatele, prowadzący uczciwe i nienaganne życie.
Panie Norman zniecierpliwił się nieco pierwszy agent nie może pan jednak zaprzeczyć, że Andrzej Hanski pracował na rzecz Efreza, Jerozela i Antocha.
Andrzej Hanski jest ewangelistą i jako taki zajmuje się tylko i wyłącznie głoszeniem zgubionym ludziom dobrej wieści o Królestwie Bożym, czy to coś złego?
Kogo pan nazywa „zgubionymi ludźmi”? zapytał ten drugi
Wszystkich, którzy żyją w ciemnościach grzechu i odstępstwa. Skoro już pan o to spytał odpowiem dokładnie: każdy kto żyje dla siebie i dla tego świata, ignorując Boga, oraz to co On mówi, zmierza prostą drogą do piekła!
Ach tak... kiwał głową agent z bransoletą i zwrócił się beznamiętnie do swego kompana no cóż, myślę, że to nam wystarczy.
Chyba tak odparł, wyłączając leżący obok dyktafon, który Szczepan zauważył dopiero w tej chwili. dziękujemy panu, nie będziemy zbierać więcej czasu.
Szczepan, pełen mieszanych uczuć, odprowadził agentów do drzwi. Wyszli z jego mieszkania jak senne cienie, pozostawiające po sobie niepokojące i ciężkie smugi niepewności. Na chwiejnych nogach wkroczył do pokoju, gdzie wszyscy pogrążeni byli w cichej, ale intensywnej modlitwie. Natychmiast przerwali, gdy ujrzeli pobladłą twarz Szczepana.
Zdaję się, moi kochani, że sprawa Andrzeja jest bardziej skomplikowana niż nam się zdawało mówił chodząc po pokoju.
Co to znaczy? zdziwił się Dawid.
Ci agenci byli ze Służb Specjalnych i muszę wam powiedzieć, że zupełnie ich nie interesują przestępstwa związane z narkotykami.
Jak to, o co im więc chodziło? pytał Maciej.
Szczepan powtórzył całą rozmowę, którą przeprowadził z agentami. Gdy skończył zaskoczenie ludzi było jeszcze większe niż wtedy, gdy dowiedzieli się o aresztowaniu Andrzeja. Patrzyli jeden na drugiego w niepewności, jak gdyby chcieli znaleźć w oczach swoich kompanów jakieś wyjaśnienie.
Jak widzicie, słowa Dawida okazują się więcej niż prawdziwe: ta sprawa dotyczy nas wszystkich. Nie rozumiem tylko... Szczepan chodził ciągle po pokoju, patrząc w zamyśleniu to na meble, to na jakiś obraz wiszący na ścianie nie rozumiem, jaki był cel wizyty tych agentów?
Chcieli nas wybadać, to pewne powiedział z przekonaniem Piotr Stróżniak, jeden z tych, którzy mieli największy staż jako chrześcijanin.Niedawno odwiedziłem zbór chrześcijan w Łodzi. Oni taż, tak jak i my, przyjmują u siebie kaznodziei pielgrzymujących z Dobrą Nowiną. Jeden z nich opowiadał mi jakich doświadczali nacisków ze strony Służb Specjalnych i przeróżnych agend rządowych. Przeszli przez przesłuchiwania, zastraszanie, aż wreszcie pewnego dnia, bez żadnego uprzedzenia uzbrojona grupa antyterrorystyczna wpadła podczas zgromadzenia, rozbijając ich społeczność. Większość z tamtejszych starszych wsadzono wtedy do więzienia, w którym siedzą do dzisiaj. Teraz cały zbór spotyka się w zupełnej tajemnicy, zmieniając co chwila miejsce zgromadzeń.
Dotychczas słyszeliśmy, że takie historie dzieją się jedynie w Azji, lub na Bliskim Wschodzie powiedział Maciej Saski.
Jak wiecie władca mocarstw Azjatyckich zawarł niedawno pakt z władcami Zachodu mówił Piotr gładząc swoją siwą brodę trzeba się zatem spodziewać, że prześladowania, które są codziennym doświadczeniem naszych braci na wschodzie mogą być też i naszym udziałem.
Szczepan powiódł wzrokiem po twarzach wszystkich obecnych. Każda osoba siedząca w tym pokoju była bliska jego sercu. Razem z Piotrem i Dawidem przeszli przez wiele ciężkich prób podczas piętnastoletniej służby w Chinach, wielu innych poświęcało swoje życie w Indiach, Korei lub krajach Arabskich. Był przekonany, że tych wszystkich ludzi, zaprawionych w trudach życia niewiele rzeczy na tym świecie może zastraszyć. Lecz w tej chwili Szczepan ze szczególną troską pomyślał o tych, którzy dołączyli do zgromadzenia przed rokiem, miesiącem, tygodniem. Dla nich właśnie zbliża się pierwsza próba ich wiary. Szczepan wiedział, że takiej próby nie da się uniknąć, lecz jednocześnie zobaczył wielką potrzebę utwierdzenia wszystkich, w których sercach zagościł strach i zwątpienie.
Posłuchajcie, jego łagodny i silny głos przyciągnął uwagę wszystkich. Szczepan popatrzył w oczy tych szczególnie zaniepokojonych wiem, że strach przed człowiekiem może być większy od strachu przed czymkolwiek innym. Wiemy ze słyszenia o nieszczęściach, dotykających naszych braci. Ale chce was zapytać: czy pokładamy naszą nadzieję w człowieku? Czy nasze życie zależy od człowieka? Jeśli sądzicie, że wasze życie jest uzależnione od człowieka, strach przed nim sparaliżuje was! A kim jest człowiek? Powiem wam. Jest tylko ciałem, które zginie. Cóż może człowiek uczynić nam? Najgorszą rzeczą jaką może uczynić, to zniszczyć nasze ciało. Kochani, musimy sobie szczerze powiedzieć, czy pragniemy iść za Panem, czy raczej wolimy iść na ustępstwa i kompromis z ludźmi tego świata? Nie chcę wprowadzać was w błąd: jeśli pójdziecie za Panem, staniecie w opozycji wobec systemu tego świata, jeśli pójdziecie za ludźmi tego świata, staniecie w opozycji wobec Pana. Słowa Pana Jezusa są jednoznaczne, jeśli świat nienawidził samego Pana, będzie nienawidził również nas. Wybór jest jasny, świat przyjmie was z otwartymi ramionami, ale uwierzcie mi, kiedy raz wejdziecie w tryby grzechu, zakłamania, odstępstwa, plugastwa, nienawiści droga odwrotu może okazać się niemożliwa. Bóg poprzez Pismo Święte przekazuje nam jasne poselstwo. Tan świat zginie w płomieniach sądu ostatecznego. Wszyscy ludzie tego świata, którzy w swojej pysze odtrącili poselstwo ewangelii i oddali się bożyszczom swojej cielesności zostaną surowo ukarani. Biblia mówi wyraźnie jaka to będzie kara. Kara wiecznego potępienia. Chcę wam powiedzieć, moi drodzy... popatrzył na nich z niekłamaną, głęboką troską chcę wam powiedzieć, że wielu jest na tym świecie oszustów i kuglarzy, wyszkolonych w tym, aby was zwieść i pozyskać dla własnych celów. Będą to robić bardzo subtelnie, ich słowa będą brzmieć dla was obiecująco. Będą roztaczać przed wami wspaniałą, kolorową przyszłość, pełną szczęścia i sukcesów. Mają oni jeden cel mieć nad wami władzę i pełną kontrolę. Pamiętajcie, Pan Jezus Chrystus jest przeciwko nim, lecz oni posłużą się nawet jego imieniem oby was zwieść.
Ostatnie słowa Szczepan wypowiedział zduszonym, ochrypłym głosem. Po jego sercu kołatało się jakieś nieokreślone, sprawiające ból uczucie. Padł na kolana, a z nim całe zgromadzenie. Dzieci już spały w pokoju obok, ułożone przez Jacka i Martę Dąbków, na ustawionych w szeregu materacach. Pośród nocy, w środku obojętnego miasta, grupa ludzi ponownie podniosła w modlitwie swój głos do Tego, który jako jedyny wie wszystko... i może wszystko.


*




3


Konwój szarych pojazdów przecinał pustynny szlak, wzbijając w powietrze tumany suchego, drobnego piasku, nabierającego czerwonych barw w promieniach zachodzącego słońca. Wojskowe Jeepy i wielkie ciężarówki wypełnione uzbrojonymi żołnierzami zbliżały się do otoczonych grubym murem zabudowań okrytych stalowymi, lśniącymi kopułami. Wybudowane w sercu Pustyni Arabskiej Centrum do Badań Przestrzeni Kosmicznej, ukryte pod oznaczeniem C6, było inwestycją na niespotykaną skalę. Ciągnące się na odległości wielu tysięcy kilometrów, ukryte setki metrów pod powierzchnią ziemi i Morza Czerwonego tunele, niczym pajęczyna monstrualnego pająka rozchodziły się w stronę Egiptu, Arabii Saudyjskiej, Sudanu, Syrii, Jordanii i Iraku. Miejsce to, ściśle strzeżone przed wścibskim okiem i uchem reporterów, skrywało w swych czeluściach tajemnice, o których nigdy nie będą mogli się dowiedzieć szanowni obywatele tego świata, oddający swe głosy w wolnych wyborach, zachwycający się dobrodziejstwami nadchodzącego wieku i wstrzykujący swe pieniądze w finansowy krwioobieg monstrualnego olbrzyma, noszącego dumne imię Cywilizacja. Nadjeżdżająca pod opieką armii delegacja reprezentowała jednych z niewielu możnych świata, wtajemniczonych w działania podejmowane w C6.
Gdy prowadzące kolumnę Jeepy zatrzymały się przed bramą, wykonaną z nałożonych na siebie wielowarstwowo blach ze stali żaroodpornej i ołowiu, rozpoczęło się szczegółowe sprawdzanie wszystkich pojazdów. Zgodność kodów wprowadzonych do głównego komputera musiała identyfikować oznaczone nimi obiekty, czyli pojazdy, ludzi i sprzęty. Do C6 nie mogło się przedostać nic, co nie było wcześniej, poprzez bardzo skomplikowaną procedurę, wprowadzone do wewnętrznego komputera połączonego z niezależną, odciętą od świata siecią. Poza elektronicznym rozpoznaniem, każdy z pojazdów przed wjazdem na teren wewnętrzny zastał dodatkowo poddawany szczegółowej kontroli, dokonanej przez żołnierzy ubranych w czarne uniformy, których głowy szczelnie osłaniały srebrne hełmy. Kogoś, kto spodziewałby się ujrzeć w środku krzątaninę, zawalone sprzętem hangary czy budynki laboratoryjne z całą pewnością zaskoczyłby widok ziejącego pustką, betonowego placu, otoczonego wysokimi na trzydzieści metrów murami, na którym, niczym stalowe grzyby wyrastały z ziemi wielkie, lśniące kopuły skrywające w swych wnętrzach budynki C6.
Nowo przybyli goście, zatrzymawszy się przed kopułą znajdującą się w samym środku zastygli w oczekiwaniu. Zgasły silniki samochodów. Wszyscy, nie wychodząc z pojazdów, w zupełnej ciszy czekali, wpatrzeni w gładką stal kopuły. Po dziesięciu minutach srebrna czasza zaczęła wolno unosić się w górę, wypychana przez potężne siłowniki umieszczone na obwodzie jej podstawy. Z cienia wyłaniała się majestatyczna budowla, przypominająca swą architekturą starożytną świątynię grecką. Umieszczona między kolumnami brama z brązu, ozdobiona płaskorzeźbami, otwierała się do wnętrza budynku synchronicznie z unoszącą się w górę czaszą, ukazując przepastną przestrzeń, ograniczoną ścianami o kształcie prostopadłościanu, wykonanymi z polerowanych, nierdzewnych blach. Gdy kopuła zatrzymała się na wysokości trzydziestu metrów, wsparta na kolumnach siłowników, oczom przybyłych gości wyłonił się w całej okazałości wspaniały fronton; bogato zdobiony, otoczony wystającym gzymsem trójkątny tympanon, fryz z charakterystycznymi tryglifami, oraz potężny architraw wsparty na rzędzie okazałych kolumn; wiernie odtworzony dorycki porządek architektoniczny sugerował, iż grecka sztuka było tu czymś więcej, niż tylko przypadkową inspiracją dla ekscentrycznego miliardera. Całość dawała raczej pojęcie o zamierzonym powrocie do pierwotnego, kultowego źródła tworzenia podobnych budowli w starożytnym świecie.
Silniki ponownie zawarczały. Korowód samochodów powoli ruszył w kierunku otwartej bramy i wkrótce zniknął we wnętrzu świątyni. W chwili gdy ostatnia ciężarówka opuściła betonowy plac, kopuła i drzwi z brązu zaczęły powracać na poprzednie miejsca zamykając szczelnie wszelki dostęp z zewnątrz.
Wśród przybyłych znajdowali się królowie i prezydenci ziem wschodu i zachodu. W jednym z Jeepów, za mocno zaciemnionymi, pancernymi szybami, pod silną ochroną straży przybocznej siedział największy z nich: Dariusz Baal Hamon Katt.
To dla pana wielki dzień, generale zwrócił się do siedzącego obok Dymitra Moszczewa niewielu ludzi na tym świecie dostąpiło takiego zaszczytu.
Żaden obiekt wojskowy nie jest tak silnie strzeżony jak to miejsce zauważył zaskoczony Moszczew. Dopiero w drodze na pustyni dowiedział się, że celem ich podróży jest tajemnicze C6 jaka jest przyczyna tak wielkiej konspiracji?
W chwili, gdy generał zadał to pytanie, poczuł jak jego wnętrzności bezwładnie podnoszą się do góry. Stalowy prostopadłościan okazał się być wielką windą, która bezgłośnie i jak można było odczuć, z dużą szybkością ruszyła w dół.
Pewne rzeczy, które pan zobaczy w C6 odpowiedział spokojnie Katt mogą wydać się co najmniej dziwne, wręcz szokujące. Władcy świata decydują się czasem odsłonić te sprawy jedynie rzetelnie sprawdzonym ludziom popatrzył z uśmiechem na Moszczewa. W C6 przygotowywany jest plan, który w odpowiednim czasie będzie przedstawiony całemu światu. Właśnie tutaj rodzi się przyszłość ludzkości. Gdybyśmy dopuścili nawet minimalny przeciek i cokolwiek z tych rzeczy dostałoby się do prasy, ludzie mogliby po prostu nie zrozumieć... Katt wyciągną swoją ulubioną fajką i zaczął powoli nabijać ją tytoniem pan rozumie, panie generale, pewne posunięcia czynimy ze względu na dobro ogółu. Jako doświadczony żołnierz będzie pan mógł bardziej obiektywie przeanalizować to, czym jest C6, niż na przykład jakiś zwykły zjadacz chleba, czytający rano swoją ulubioną gazetę.
Oczywiście, rozumiem Wasza Wysokość powiedział Moszczew służbowym tonem nie próbując pytać o nic więcej. Wiedział doskonale, że zbyt dociekliwa dyskusja z Kattem jest niewskazana. Najwłaściwsze co może zrobić to milczeć i przyjmować wszystko jako oczywiste. Moszczew, przeszedłszy długoletnią i twardą służbę wojskową, był świadkiem zbyt wielu wynaturzeń będących skutkiem permanentnych nadużyć władców. Dlatego wiedział, że musi być przygotowany właściwie na wszystko. Wojny i barbarzyństwa ubrane w ekskluzywną garderobę cywilizacji nie były mu obce. Toteż jego twarz, niczym lawa wyrzucona z wygasłego już wulkanu zastygła w twardej surowości nie dopuszczając, aby podejrzliwe spojrzenie zwierzchników, lub usłużnych podwładnych przeniknęło ją nawet na milimetr. Moszczew nauczył się oceniać rzeczywistość na dwa sposoby. Jako, że sam był przeciwny wszelkiej niesubordynacji wobec władzy, wypełniał swoje obowiązki zgadzając się milcząco na wszystko co król postawił przed jego oczy. Z drugiej strony będąc głęboko przeświadczony o bestialstwie i chorobie umysłowej swojego władcy, znajdował na dnie swego serca ostry sprzeciw, który jednak jako człowiek bardzo zdyscyplinowany, potrafił skutecznie poskromić. Mając do czynienia z tak poniżającą jego godność przewrotnością, skrywał głęboką nienawiść do polityków i polityki. Daleko bardziej wolał toczyć wojny. Mniejsza, że były one efektem politycznych rozgrywek. To była jego służba, jego życie..., a może jego ucieczka? Kto wie? Nie dbał o to, był profesjonalistą i nie mógł sobie pozwolić na sentymenty.
Właściwa ciału bezwładność znów dała o sobie znać, gdy rozpędzona winda zaczęła hamować. Po chwili ściana naprzeciwko rozsunęła się, otwierając przejazd do mocno rozświetlonego tunelu, którego środkiem biegła szeroka autostrada ginąca w rozmazującym się gdzieś daleko punkcie. Niewiarygodne rozmiary tunelu i windy, dwa pasy w jedną i w drugą stroną z całą pewnością przeznaczono do przyjmowania ogromnych transportów. Wojskowy konwój ruszył z głośnym warczeniem zjeżdżając z pochylni wprost na równiutko położoną nawierzchnię z asfaltobetonu. Tunel, w którym się znaleźli wyznaczał kierunek na północ, w rejon Dolnego Egiptu. Wybudowanie w tym miejscu supernowoczesnego laboratorium wymagało zaangażowania najlepszych inżynierów od budownictwa podziemnego, oraz pochłonęło prawdopodobnie tyle samo ofiar, ile pochłonęły ich niegdyś owoce pychy nieobliczalnych faraonów.
Pokonawszy odległość kilkuset kilometrów, samochody zjechały z autostrady wjeżdżając prosto do dwukondygnacyjnego parkingu otaczającego laboratorium. Wielkie ciężarówki, oraz Jeepy zatrzymały się w wyznaczonych zielonymi i purpurowymi lampkami boksach. Żołnierze natychmiast wyskoczyli i ustawili się w równym szeregu. Z dziesięciu Jeepów, zaparkowanych obok siebie, w oznaczonych purpurowymi światłami stanowiskach, wyszli honorowi goście. Naprzeciw nich kierowała się wzdłuż żołnierskiego szeregu grupa powitalna, złożona z naukowców i kierowników technicznych. Grupie tej przewodniczył profesor Jan Zendborow, człowiek obdarzony przez władze wyjątkowym zaufaniem i szacunkiem. Jego badania i obserwacje układów gwiezdnych, mające na celu zebranie dowodów sugerujących istnienie życia pozaziemskiego, były podłożem działań podejmowanych w C6. Jednak niewiele osób, nawet w samym laboratorium zdawało sobie sprawę z tego, że badania Zandborowa już dawno mocno odbiegły od racjonalnych ram określonych przez sędziwą i prawowierną astronomię. Być może powodem odwołania się przez Zendborowa do parapsychologów było to, iż racjonalna nauka konsekwentnie dementowała, w świetle faktów, jakiekolwiek hipotezy o istnieniu życia poza ziemią. Słabe poszlaki nie wytrzymywały niestety próby weryfikacji powodowanej twardymi regułami.
Obok króla Katta i jego generała Dymitra Moszczewa, przybył również król Ezen, władca Mocarstwa Zachodniego, wraz z przedstawicielem Europy zachodniej Hansem Vischerem, następnie Mansam król Dna, czyli środkowej i południowej Afryki, dwóch królów obejmujących swoją władzą zjednoczone kraje Arabskie, a również władcy Chin, Japonii, Korei, Australii i Ameryki Południowej.
Gdy grupa naukowców zbliżyła się do gości, Zendborow jako pierwszy przywitał Dariusza BaalHamona Katta i innych władców.
Oczekiwaliśmy z niecierpliwością przybycia panów, mówił podekscytowany Zendborow prosimy do laboratorium.
Jak przebiega operacja? spytał Katt.
Doskonale! odparł Zendborow właściwie jesteśmy już w ostatnim etapie przygotowań.
Zmiana powinna nastąpić jak najszybciej mówił Katt nie wyjmując z ust swojej fajki dzisiaj powinny zapaść bardzo konkretne decyzje. Nigdy jeszcze w historii nie byliśmy tak bliscy zwycięstwa.
O tak! powiedział król Al-Haddad jeden z władców Arabskich Bliski Wschód jest gotowy od dawna.
Po tych słowach wschodni królowie skierowali swoje oczy na Aleksandra von Ezena. Król zachodu, nauczony w długoletnich stosunkach ze wschodnimi przywódcami rozpoznawać dwuznaczność w ich wypowiedziach, zrozumiał od razu. W odpowiedzi na zawarte w podtekście pytanie kiwnął głową i uśmiechając się nieznacznie, wyjaśnił z nieukrywaną niechęcią.
Poczekajmy panowie. Tak jak powiedział król Dariusz, dzisiaj powinny zapaść konkretne decyzje.
Katt spojrzał na Ezena ukradkiem z ledwie widocznym w oczach szyderstwem. Zachował jednak uprzejmy wyraz twarzy.
No cóż, chodźmy panie profesorze, nie przyjechaliśmy tu przecież na pogawędki.
Prosimy, prosimy Zendborow poprawiając nerwowo okulary na nosie, wskazał gościom drogę do laboratorium. Następnie, nachylając się do swego asystenta Marka Genta, wydał mu kilka poleceń. Asystent natychmiast zerwał się i pobiegł przed gośćmi w stronę łukowatych drzwi zamkniętych automatycznie, którego zamki otwierano po wprowadzeniu zaszyfrowanych kodów.
Główne pomieszczenie laboratorium astrofizycznego, zamknięte pochyłymi ścianami tworzącymi sześciokąt, było zapełnione pracownikami w białych kitlach, zajętych pracą analityczną przy stanowiskach komputerowych. Każda ze ścian, to płaski plazmowy ekran, na którym wyświetlano najistotniejsze dane przesyłane z naziemnych radioteleskopów w Kairze, największego teleskopu na świecie zainstalowanego w Chile, oraz teleskopów umieszczonych na orbicie okołoziemskiej. Grupa dostojnych gości, prowadzonych przez profesora Zendborowa przeszła środkiem pomieszczenia i podążyła do widocznej pomiędzy dwoma ekranami owalnej, przeźroczystej windy.
Proszę do środka profesor zwrócił się do gości, otwierając przed nimi drzwi windy.
Podczas gdy winda zjeżdżała na niższe poziomy zapanowała w niej niesamowita cisza. Generał Moszczew postanowił nie okazywać zdziwienia i niepokoju, lecz świadomość, że znajduje się kilkaset metrów pod grobowcami faraonów w towarzystwie największych władców dzisiejszego świata nasuwały dziwne skojarzenia. Spoglądał co chwila na Katta pykającego nieustannie swoją fajkę. Znał doskonale to władcze spojrzenie, którym teraz obdarzał wszystkich obecnych. Zdawało się, że jego czarne oczy wchłoną i pożrą żywcem każdego z nich. W grobowej ciszy można było odczuć wiszącego w powietrzu ducha intrygi zbratanego z jakimiś mrocznymi kamratami. Nie przeszkadzały one jednak zbytnio w wymianie kurtuazyjnych uśmiechów, z których wyłamywał się jedynie król Ezen, lustrujący nieufnie Katta. Można było z łatwością odgadnąć, że król zachodu nie jest do końca pewien jego intencji.
Winda zatrzymała się. Na widocznym przez przeźroczyste drzwi szyldzie wymalowano czerwoną farbą napis: „ poziom XVII. WSTĘP WZBRONIONY!”
Jesteśmy na miejscu panowie oznajmił Zendborow przejście jest bardzo wąskie, przewidziane na jedną osobę, dlatego proszę mi wybaczyć, że pójdę przodem.
Na wprost wyjścia z windy, pod ostrzegającym szyldem, przejścia strzegły stalowe drzwi z widoczną na środku trupią czaszką, którą tłumaczyło kolejne przestrzeżenie: „WEJŚCIE GROZI ŚMIERCIĄ!”. Zendborow włożył obydwie ręce do małej skrzynki umieszczonej obok, przystawiając jednocześnie twarz do przyrządu elektronicznego ustalającego tożsamość profesora. Po chwili drzwi z sykiem przesunęły się i otworzyły gardziel wąskiego korytarza zatopionego w tajemniczym półcieniu. Profesor poprawił swoim zwyczajem okulary na nosie, kiwnął głową do gości i podążył wzdłuż korytarza. Nie otynkowane ściany zbudowane z gładkich, zimnych kamieni dziwnie kontrastowały z nowoczesnym laboratorium astrofizycznym. Przejście istotnie było wąskie do tego stopnia, że przechodząc ocierali ramionami o boczne ściany wyrobiska. Moszczew, świadom potężnych mas ziemi ponad swoją głową, mimowolnie pomyślał o zabezpieczeniu tego miejsca przed ewentualnym zawałem.
Jest pan tutaj po raz pierwszy, dlatego chciałbym uspokoić pana, generale Moszczew, co do bezpieczeństwa tego, na pozór lichego korytarza ubiegł jego pytanie idący przed Kattem Zendborow. Za tymi kamieniami istnieje bardzo solidna zabudowa, a ponadto skały w górotworze nad nami, naruszone podczas eksploatacji, w tej chwili są już całkowicie odprężone i nie grożą tąpaniami.
Odgadł pan moje myśli powiedział Moszczew z uśmiechem dziękuję za uspokojenie moich nerwów.
Nie trzeba być jasnowidzem, by domyślić się jakie wrażenie może odnieść człowiek wchodzący tutaj pierwszy raz sapał profesor idąc szybkim krokiem.
Moszczew miał ogromną ochotę zapytać co kryje się za owym słowem „tutaj”, lecz widząc przed sobą plecy Katta nie mógł zdobyć się na jakiekolwiek pytanie. Tym bardziej, że reszta towarzystwa wciąż uparcie milczała i wyraźnie nie przejawiała ochoty na konwersacje.
Wychodząc z krętego korytarza znaleźli się w samym środku piramidy. Olbrzymie, pochyłe ściany wyłożone szlifowanymi, kamiennymi płytami robiły piorunujące wrażenie. W samym środku stał gigantycznych rozmiarów posąg człowieka wykonany ze złota. Przedstawiał on doskonałą podobiznę istoty ludzkiej, nienagannych proporcji i szlachetnych rysów twarzy mężczyzny o kobiecych oczach. Było coś niesłychanie realnego w zastygłym w złocie geście wyciągniętych rąk; coś tak pociągającego i uspakajającego, wprowadzającego w stan zachwytu. Czym dłużej trwał zachwyt, tym bardziej utwierdzał on w przekonaniu, że złota powłoka jest przykryciem dla żywej istoty. Czy to człowiek? Czy anioł? „Eech...! Co to, u licha! dreszcz, niczym prąd elektryczny przebiegający po całym ciele ocucił Moszczewa co się ze mną dzieje?” spojrzał na innych. Wszyscy dostojni królowie padli na twarz przed złotym posągiem. Stwierdził zaskoczony, że nie wiedząc jak i kiedy on sam również znalazł się na kolanach. „ Co za czort!” pomyślał i w tej samej chwili jego serce ścisnął paraliżujący strach. Oczy posągu przyciągnęły jego uwagę z namacalną wręcz siłą. Zmuszały go do uległości i poddania, zniewalając jednocześnie jakimś czarodziejskim urokiem. Pociągały go i nęciły nie pozwalając ruszyć się z miejsca. Moszczew zacisnął zęby i wytężył wszystkie siły chcąc odwrócić głowę i podnieść się z kolan. Wreszcie, po długim zmaganiu, nagłym szarpnięciem tułowia przewrócił się na bok i poturlał parę metrów w tył. Natychmiast odbił się rękami od ziemi i stanął na równe nogi.
Lecz cóż to? Nikt nie klęczał przed posągiem! Wszyscy królowie siedzieli przy dużym, okrągłym stole. Złoty posąg stojący na środku przypominał teraz zwykłą, monumentalną statuę odartą z wszelkiego czaru. „To działanie jakichś środków halucynogennych pomyślał ale po co?”. Miał wiele razy do czynienia z tego rodzaju manipulacją. Jednakże to czego doświadczył przed chwilą wywołało w nim taki wstrząs, że przez dłuższy czas nie mógł dojść do siebie. Chodził wkoło nie będąc pewien po co się tutaj znalazł i co ma dalej robić.
Panie generale! Zapraszamy zawołał Katt, wskazując stojący obok, pusty fotel czekamy na pana. Czy coś się stało?
Moszczew poprawiając swój mundur podszedł wolnym krokiem, próbując nie patrzeć w stronę posągu.
Dobrze się pan czuje? pytał Katt obserwując go uważnie jest pan blady jak ściana.
Wszystko w porządku... Jestem pierwszy raz tak głęboko pod ziemią, czuję się trochę jak pogrzebany żywcem próbował się roześmiać.
Przyzwyczai się pan powiedział Zendborow.
To jakaś gra” pomyślał Moszczew nauczony natychmiast oceniać sytuację.
O tak, z pewnością starał się mówić powoli, aby uspokoić emocje. Ekstremalne warunki to moja specjalność, panie profesorze. Wprawdzie nie miałem nigdy okazji zjeżdżać półtora kilometra pod ziemię, lecz na jej powierzchni znajdowałem wystarczająco dużo atrakcji, które rekompensowały mi tę stratę.
Proponuję przejść do konkretów powiedział z widocznym zdenerwowaniem Ezen zwracając się do Zendborowa czy moglibyśmy poznać na jakim etapie są interesujące nas badania?
Chciałbym panu przypomnieć, panie von Ezen, że to już nie są badania, lecz działania zmierzające do integracji nie mającej precedensu w historii ludzkości.
Więc dobrze westchną Ezen czego można oczekiwać zgadzając się na taką integrację?
Mamy za sobą pierwszy sukces w postaci podpisania zgody na utworzenie światowego rządu mówił Katt swoim spokojnym głosem zgodzisz się Aleksandrze, że nie moglibyśmy tego dokonać bez ingerencji cywilizacji, która na drodze ewolucji wyprzedza nas o kilka milionów lat.
Przyznam, że porozumienie przyszło dość nieoczekiwanie, lecz zaczynam powątpiewać w wiarygodność badań profesora Zendborowa. Zdaję sobie sprawę z tego, że światowy rząd jest koniecznością w obecnej dobie i jako doświadczeni politycy dostrzegliśmy racjonalną potrzebę połączenia sił, lecz dlaczego mieszamy w to wszystko jakąś cywilizację pozaziemską... Ezen pod wpływem nagłego ataku kaszlu przerwał na chwilę, zasłaniając usta ręką z którą...uhm... ma kontakt, jako jedyny, profesor Zendborow?
Nie mogąc opanować spazmatycznego kaszlu, zamilkł przystawiając do ust chusteczkę. Po drugiej stronie okrągłego stołu, dokładnie naprzeciw Ezena, z fajką w zaciśniętych ustach i założonymi rękami, Katt patrzył na niego zimnym wzrokiem.
Mam wrażenie, powiedział że nie zrozumiałeś istoty owego porozumienia. Ciągle myślisz przestarzałymi kategoriami. Aleksandrze, czy nie widzisz, że w świecie, w którym nam przyjdzie teraz żyć na ma już miejsca na konstytucję Stanów Zjednoczonych, której chwała już dawno umarła? Że twój Kongres stanowi jedynie przeszkodę w dalszej realizacji naszych planów? Zbyt dużo w nim ustępstw, jest słaby i nieudolny. Tak jak powiedziałem, potrzebna jest zmiana. Nie możemy dłużej czekać. To my, z pomocą naszych arabskich braci zrobiliśmy to, czego wy nigdy nie mogliście osiągnąć. Uporządkowaliśmy Bliski Wschód, zaprowadziliśmy pokój i już wkrótce wygonimy żydów z ziemi palestyńskiej. Wypleniliśmy terroryzm w Azji. Jesteśmy bliscy całkowitego zwycięstwa nad rebeliantami psującymi od zarania dziejów ład i porządek świata. Oczekujemy, Aleksandrze, zdecydowanych działań. Wiesz doskonale, że Kongres powołując się na konstytucję, której strzępy odziedziczyliście po USA zapewnia schronienie wichrzycielom i terrorystom w Ameryce i Europie. Czas na zmianę, Aleksandrze, już najwyższy czas na zmianę.
Ezen patrzył na Katta pałającymi nienawiścią oczami. Konflikt wisiał w powietrzu. Wszyscy władcy siedzący przy stole, pochłonięci jakimiś rozmowami między sobą, nie zwracali najmniejszej uwagi na króla zachodu. Obserwujący całą scenę Moszczew nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Ezen ma wielką ochotę wyciągnąć pistolet, gdyby takowy posiadał, i wybić całe towarzystwo, od Katta począwszy. Zendborow poprawił okulary i zaśmiał się nerwowo.
Przypuszczam, że pan Ezen uległ pewnym sceptycznym opiniom i popadł w zwątpienie, ha, ha... to... to jest typowa reakcja... typowa reakcje człowieka konfrontującego się pierwszy raz z bytami egzystującymi poza percepcyjnym poznaniem...
Jest pan astrofizykiem i ma pan do dyspozycji najdoskonalsze zdobycze techniki, niechże się pan więc zajmie badaniem kosmosu i nie miesza do polityki bytów pozaziemskich przerwał mu ostro Ezen.
Czy można odmówić naszej planecie prawa bycia częścią tego kosmosu? Prędzej, czy później będzie pan musiał przyznać, że wpływ czynników zewnętrznych na naszą planetę, jakkolwiek je nazwiemy, stanie się nieunikniony.
I oczywiście kpił Ezen owe czynniki zewnętrzne to kosmiczna cywilizacja, z którą nawiązał pan kontakt.
Kontakt z cywilizacją pozaziemską został solidnie udokumentowany...
Przez parapsychologów i szarlatanów, których pan zatrudnił!
Chce pan podważyć moje kompetencje? warknął Zendborow
Zakończmy tą jałową dyskusję energiczne stukanie fajki o blat stołu przyciągnęło uwagę wszystkich nie ma na to czasu. Jeśli poddajesz, Aleksandrze w wątpliwość badania profesora Zendborowa, obalasz tym samym wszystko, co do tej pory udało się nam osiągnąć w C6. Jednakże nie ma to w tej chwili żadnego znaczenia. Rząd światowy staje się faktem. Zainicjowany został właśnie tutaj, przy tym stole. Jesteśmy przekonani, że potrzebna jest też zmiana światowego status quo. Mam nadzieję, że przychylisz się do wszystkiego co tutaj razem ustalimy dla wspólnego dobra.
Jeśli zachowamy zdrowy rozsądek zaznaczył Ezen.
Katt uśmiechnął się, położył na stole splecione ręce i zwrócił się do Zendborowa.
Profesorze, proszę nam przedstawić kolejne etapy operacji.
Najlepiej będzie Zendborow nie odrywał wzroku od Ezena jeśli dowiedzą się panowie o kolejnych etapach bezpośrednio od twórców całego planu.
To powiedziawszy profesor okręcił się na obrotowym fotelu i skierował palec w stronę posągu. Wszyscy odwrócili głowy w tamtą stronę. Zobaczyli trzy postacie w czerni, kobietę i dwóch mężczyzn. Zendborow wstał i zawołał:
Poznajcie Triadę!
Przestrzeń wokół tajemniczych postaci i posągu falowała niczym od gorącego powietrza przybierając postać kuli. Obraz rozmazał się jak lustro wody wzburzone wrzuconym doń kamieniem. W jednej chwili trzy postacie stopiły się w jedną całość. Z wnętrza tej nieokreślonej, płynnej materii wynurzył się człowiek w białych szatach i srebrnych włosach. Struktura przestrzeni wróciła do normalnego stanu.
Moszczew rozejrzał się, by sprawdzić jaka jest reakcja wszystkich obecnych. Jeśli uległ przed chwilą kolejnej halucynacji, byłoby to w najwyższym stopniu niepokojące. Odetchnął z ulgą widząc pobladłe, przerażone twarze. Królowie arabscy potrząsali z niedowierzaniem głowami, skubiąc nerwowo długie brody. Chińczycy i Japończycy swoim zwyczajem kiwali głowami ni to w strachu, ni w podziwie, zaś Ezen przywarł do oparcia rozdziewając szeroko usta. Z pewnością wszyscy widzieli to samo. Z trzech postaci powstał jedna. Moszczew przypomniał sobie słowa Ezena, gdy tan oskarżał Zendborowa o zatrudnianie szarlatanów.
Człowiek w białych szatach podszedł do profesora i położył rękę na jego ramieniu patrząc mu głęboko w oczy. Następnie spojrzał na Katt, na Ezena i znowu zwrócił się do Zendborowa.
Możemy zaczynać powiedział krótko.
Oczywiście profesor wskazał ręką pusty fotel czekamy.
Triada, jak nazwał go Zendborow, przeszedł dostojnym krokiem, okrążając cały stół z założonymi do tyłu rękami. Wreszcie usiadł na fotelu i rozłożył szeroko ręce.
Jestem zaszczycony, że mogę poznać władców Ziemi powiedział miękkim głosem.
Ezen wiercił się niecierpliwie na fotelu, wreszcie wypalił:
Czy to kolejna sztuczka magiczna, panie profesorze? Co pan usiłuje nam udowodnić? Jesteśmy politykami, nie potrzeba nam pokazu iluzjonistów!
Arabowie i Azjaci zamruczeli coś pomiędzy sobą. Triada siedział spokojnie ze złożonymi dłońmi, uderzając o czubki palców obu rąk. Słowa Ezena zawisły w powietrzu bez odpowiedzi. Po chwili Triada roześmiał się swobodnie.
Iluzja! w jego głosie zabrzmiała ironia magiczne sztuczki? Widziałem takie przedstawienia. Muszę przyznać, że są bardzo zabawne... śmiał się potrząsając głową taak, bardzo zabawne.
Nachylił się nad stołem.
Przygotuj się von Ezen. Jeszcze nie zrozumiałeś z kim masz do czynienia!
To mówiąc uniósł wysoko ręce. Ściany piramidy stały się przezroczyste jak kryształ. Zdumiony Moszczew zobaczył nad sobą błękitne niebo i słońce. Powietrze stało się suche jak pieprz. Kładąc rękę na ziemi poczuł pod nią gorący piasek. Siedział razem z władcami na pustyni zalanej żarem słonecznym. Triada stał pośrodku. Arabowie zerwali się z ziemi jak oparzeni, krzycząc coś przeraźliwie. Nawet na spokojnej dotąd twarzy Katta pojawił się strach. Triada wyciągnął przed siebie ręce.
Siedźcie na swoich miejscach.
Podszedł następnie do Ezena.
Wyciągnij rękę powiedział.
Ezen wykonał posłusznie polecenie. Triada wziął garść piasku i powoli, z zaciśniętej dłoni wysypywał wąską strużkę. Gdy piasek dosięgną dłoni Ezena przemienił się w wodę. Ezen zaczął się trząść wylewając z ręki jej krople, które wsiąkły w suchy piasek przed nim.
My posiadamy moc i władzę, o której nawet nie śniłeś szepnął Triada i chwytając w dłonie kolejne dwie garście piachu z dużym rozmachem rozrzucił je daleko za plecami Ezena. W miejscu gdzie opadły ziarenka, piasek pustyni zaczął podmakać i zapadać w głąb. W miejsce osuwiska napływało coraz więcej wody. Powoli zarysowywała się linia brzegowa. Spod znikającego piasku poczęły wyrastać drzewa palmowe, krzewy i kwiaty. Lustro wody potężniało w oczach, tworząc oazę otoczoną owocującymi drzewami, dającymi ochronę przed skwarem słonecznym. Pojawiła się czarna, żyzna gleba, oraz zielona trawa.
Zapraszam do raju! zawołał Triada.
Zendborow oniemiały i zachwycony podbiegł do brzegu i krzyknął do Ezena:
I co pan na to, panie von Ezen zanurzył ręce w wodzie prawdziwa woda, ha, ha, ha, to prawdziwa woda!
Zdezorientowani władcy podążyli powoli w ślady Zendborowa, dotykając z niedowierzaniem drzew, owoców, krzewów, kwiatów.
Nadchodzi nasza godzina ogłaszał Triada oto co wam proponujemy. Moc i władza bez żadnych ograniczeń. Obdarzymy was wszystkim czego zażądacie, damy wam wszystko co chcecie. To my jesteśmy przyszłością tego świata. Sprawimy, że narody będą jeść wam z ręki. Mówicie, że macie władzę? My uczynimy was bogami! Dacie ludziom to czego pragną. Dacie im życie w nieustających rozkoszach. Zobaczcie ... wykonał szeroki gest ręką. Pustynia wokół oazy zaczęła porastać drzewami. Nie wiadomo skąd pojawił się wielki tłum ludzi, podążający w ich stronę. Daleko na horyzoncie zamajaczyły metropolie i królestwa świata ze wspaniałym, bogatymi budowlami.
To wszystko jest wasze zwrócił się do władców cała ziemia jest wasza!
Kim jesteś? zawołał Ezen.
Jestem tym, którego ludzie tego świata nazywają bogiem! Oddajcie mi pokłon, a obdarzą was zaszczytami, sukcesem i szczęściem! Tych z was, którzy oddadzą mi wszystko, obdarzę mocami i władzą, jakiej nie posiadał jeszcze nikt na tej ziemi!
Cały świat zawirował. Kamienne, szlifowane płyty zamknęły przestrzeń w twardą formę piramidy. Znowu zobaczyli przed sobą złoty posąg, przed którym klęczeli w głębokim skłonie. Triada stał za nimi.
Wstańcie panowie powiedział spokojnie usiądźmy do stołu.
Zmieszani królowie wstali z kolan. Powoli, z ociąganiem podeszli do okrągłego stołu strzepując z ubrań piasek pustyni. Jeden po drugim zajmowali swoje miejsce. Jedyny Zendborow zdawał się być w doskonałym humorze. Pozostali, może z wyjątkiem Katta, raczej nie podzielali entuzjazmu profesora. Czuli się niepewnie w obecności Triady. Jego słowa autorytatywnie dźwięczały w uszach, biorąc górę nad każdą myślą, próbującą im się nieśmiało przeciwstawić.
Mając władzę nad tym dziwnym światem z pewnością zdajecie sobie sprawę, że rodzaj ludzki tworzy populację nacechowaną niepokojem i niestabilnością mówił cudotwórca, rozsiadając się na fotelu. Śledzimy wasze losy od samego początku. Poprzez wieki próbowaliśmy na różne sposoby dotrzeć do waszych zamkniętych umysłów, aby wskazać wam właściwą drogę. Niewielu z was wykazało dostateczną bystrość i zdołało przełamać ograniczenia spowodowane duchowa ślepotą. Zaangażowaliśmy ogromne środki, aby na drodze ewolucji wznieść wasz gatunek ponad wszystkie inne osobniki zamieszkujące waszą planetę. Wszystkie cywilizacje, będące naszymi eksperymentami, miały za cel udowodnić wam, że możecie osiągnąć wszystko... dosłownie wszystko. Niestety, upadek każdej z niech potwierdzał, że nie byliście jeszcze gotowi do integracji z Kosmicznym Mocarstwem. Lecz jesteśmy przekonani, że oto następuje uwieńczenie naszej wielowiekowej pracy. To właśnie wy stajecie przed niepowtarzalną możliwością dołączenia do grona bogów. Tak właśnie jesteśmy postrzegani przez istoty niższe. Różnica między nami polega na tym, że my, bogowie złamaliśmy wszelkie bariery ograniczające niekończący się rozwój naszych umysłów. Postanowiliśmy odsłonić przed wami tę tajemnicę. Jest tylko jeden warunek... Triada lustrował wszystkich przenikliwym wzrokiem. Nastąpiła długa, niepokojąca cisza.
Uhm...przyznaję, że to co widzieliśmy przed chwilą było...dość niezwykłe zabrał głos Ezen starając się nie zdradzać swoich prawdziwych uczuć. Spojrzał niechętnie na triumfującego i pewnego siebie Zendborowa. Jeśli dobrze rozumiem, ludzkość jest zdana na łaskę Kosmicznego Mocarstwa, a my, mając obowiązek ratowania świata, powinniśmy dołączyć do kosmicznej rodziny. Jednak, jeśli mam być szczery, pomimo całego tego oszałamiającego spektaklu bardziej jestem zainteresowany ustaleniem podziału administracyjnego nowego świata. Ezen chcąc odwrócić uwagę wszystkich od elektryzującej postaci Triady, dążył do zbagatelizowania jego wystąpienia i podjęcia rzeczowej rozmowy. Zaznaczam, moje mocarstwo posiada w tej chwili skonsolidowany parlament. Jego siła jest skutkiem połączenia potęg USA i Europy. Chcę powiedzieć, że podpisaliśmy wprawdzie ze Wschodem zgodę na utworzenie światowego rządu, lecz teraz powinniśmy skupić się na wspólnym wypracowaniu ostatecznego jego kształtu, oraz ustalić zakres wpływów, oraz kompetencji zachodnich i wschodnich frakcji politycznych. Proponuję oficjalne spotkanie na szczycie. Mamy wielu wysokiej klasy specjalistów wśród najwyższych urzędników państwowych. Wiem, skądinąd, że znajdą się też tacy po wschodniej stronie. Jestem przekonany, że możemy wspólnymi siłami wypracować pożądany konsensus. Oczekiwałbym od was panowie, konstruktywnych rozmów i trzeźwego spojrzenia.
Moszczew słuchał Ezena z pewną ulgą. Jego słowa pozwoliły mu z powrotem odczuć grunt pod nogami. Spojrzał na Katta, mając nadzieję, że jego władca podtrzyma negocjacyjny, a przede wszystkim racjonalny ton wypowiedzi Ezena. Przywódcy Chin, Arabii i reszty świata milczeli jak zaklęci.
Dostrzegam w twojej wypowiedzi, drogi przyjacielu... mówił Katt wyjmując z ust fajkę, którą przed chwilą nabił nawą porcją tytoniu coś, co można by nazwać „zbaczaniem z kursu”. Oczywiście, masz rację, jest konieczne dokonanie nowego podziału administracyjnego świata, co już wstępnie uczyniliśmy. Przyjdzie czas i na nowy parlament. Pozwól jednak, że zwrócę twoją uwagę na problem daleko bardziej donioślejszy. Problem a priori, od którego rozstrzygnięcia zależy wszystko inne. Skreślę go jednym, krótkim stwierdzeniem: centralizacja władzy. Cóż wam się zdaje panowie? rozejrzał się po wszystkich obecnych skoro ma powstać światowe państwo, mające jeden rząd, musimy się wreszcie zastanowić nad umiejscowieniem Olimpu.
Katt, ze stoickim spokojem spojrzał prosto w nabrzmiałe wściekłością oczy Ezena. „To się nazywa pojedynek na szczycie pomyślał Moszczew”.
W samej rzeczy poparł Al-Haddad.
Powiedziałbym nawet, że potrzebny jest wyboru nowego „cesarza” dodał premier Wu Tao-cy, jako przedstawiciel ludu chińskiego, chcę wyrazić w jego imieniu pragnienie wyboru władcy świata.
Generał Murasaki Yamato, dzierżący militarną władzę nad Japonią i Koreą kiwnął głową, lecz nie wypowiedział ani jednego słowa. Reakcje przedstawicieli reszty świata były podobne.
Jest to istotnie kolejny etap całej naszej operacji powiedział Triada jestem pod wrażeniem waszej jednomyślności, panowie. Otóż to, wybór silnego i mądrego władcy nad całym waszym światem zjednoczy podzielone nacje, siły wszystkich narodów zostaną połączone w jedno supermocarstwo. Nastąpi skupienie wizji i wejdziecie w nową epokę waszego rozwoju. Jak już mówiłem, próbowaliśmy wam to pokazać w minionych tysiącleciach, że jedynie całkowite scentralizowanie władzy może doprowadzić was do prawdziwego rozkwitu. Upadek Egiptu, Babilonu czy Rzymu spowodowany był brakiem ogniwa łączącego stary i nowy system myślenia. Rozpoznaliśmy, że właśnie teraz wchodzicie w przełomowy etap waszej ewolucji. Cywilizacja ziemska musi być skupiona wokół jednego władcy.
Więc dobrze Ezen był wyraźnie niezadowolony z obecności Triady w takim razie jaką drogą ma nastąpić wybór owego władcy?
Nasz wybór już nastąpił odpowiedział Triada, Mocarstwo Kosmiczne wyznaczyło człowieka spełniającego nasze wszystkie warunki.
Słucham? Ezen nie wierzył własnym uszom Wyznaczyliście kogoś? Bez naszej wiedzy? Ha, ha, ha szydził A my, po prostu mamy przyjąć to do wiadomości, czy tak?
Jesteśmy dalecy od dyktowania wam naszej woli Triada przybrał pojednawczy ton głosu oczekujemy od was współpracy i zaufania. Mamy względem waszego świata dalekosiężne i potężne plany, dlatego możemy was zapewnić, że angażując się w wasze sprawy kierujemy się naszym wspólnym dobrem.
Chcecie narzucić nam władcę. Pytam, jakim prawem?
Powtarzam, nie chcemy niczego narzucać. Wybierzcie sami. My ze swojej strony zaproponujemy własnego kandydata. Jest nim Dariusz Baal-Hamon Katt!
Ezen zacisnął szczęki tak mocna, że groziło to skruszeniem wszystkich zębów. Pohamował jednak wybuch wściekłości.
Co na to panowie? rozejrzał się po twarzach wszystkich obecnych.
Popieram! rzekł Wu Tao-cy.
Kraje arabskie nie widzą osoby godniejszej, niż właśnie Król Dariusz przyświadczył Al-Haddad.
Mansam, generał Yamato, przedstawiciele Australii, Ameryki Południowej bez sprzeciwów, zgodnie zatwierdzili wybór Katta. Ezen pozostał po drugiej stronie barykady wraz z Hansem Vischerem, który jeszcze nie wyraził własnego zdania.
Panie Vischer, chciałbym poznać pańskie stanowisko naciskał Ezen.
Były kanclerz Niemiec, a aktualnie premier parlamentu Zachodniego Mocarstwa, był równocześnie przedstawicielem reprezentującym interesy krajów Europy zachodniej. Ogólnie znany ze swej powściągliwości starał się zawsze utrzymać w nienaruszonym stanie godność i powagę własnej osoby. Wiedząc jak wielką reprezentuje władzę, zawsze, zanim wypowiedział pierwsze słowa, lubił odczekiwać jakąś chwilę, napawając się swoją przewagą nad każdym władcą ziemi.
Oczywiście, mówił jakby od niechcenia na forum europejskim był już rozważany wybór przyszłego władcy. Biorąc pod uwagę poparcie narodów, doświadczenie, oraz osiągnięcia na gruncie politycznym, gospodarczym, społecznym, które to aspekty poddaliśmy naszej szczegółowej weryfikacji, mażemy wskazać zaledwie trzech mężów stanu mogących dostąpić takiej godności. Jednak przyznaliśmy zgodnie, że zasługi wszystkich bledną w obliczu geniuszu jaki się nam objawia w królu Dariuszu. Wystarczy wspomnieć tylko o zjednoczeniu Azji i pokojowym rozwiązaniu konfliktów z Afryką i Zachodem. Kraje zachodniej Europy dostrzegają w nim nieprzeciętnego, wręcz ponadczasowego przywódcę. Owszem, przychylimy się do tego, aby to właśnie król Dariusz stał się głową narodów świata, oraz stanął na czele wspólnego rządu.
Mężczyźni przy stole spojrzeli z uznaniem w stronę Katta. Wypowiedz premiera Vischera należało właściwie potraktować jako ostateczny werdykt. Kwestia została definitywnie rozstrzygnięta. Ezen, wyraźnie zaskoczony patrzył na Vischera z otwartymi ustami. Oczekiwał, że premier wyrazi jedynie własną opinię, tymczasem przez jego usta przemówiła cała Europa. Nic nie wiedział o ustaleniach na tak zwanym „forum europejskim”. Oznaczało to naruszenie wszelkich reguł.
Panie premierze... powiedział ponurym głosem Ezen o jakim forum europejskim pan mówi?
Nie rozumiem pytania, panie von Ezen uśmiechnął się uprzejmie Vischer.
O ile mi wiadomo parlament zachodni w połowie składa się również z amerykańskich członków. Czy to możliwe, że nic mi nie wiadomo o debacie dotyczącej tak doniosłej sprawy, jaką jest wybór przyszłego władcy świata?
No cóż... hm, to rzeczywiście zdumiewające, tym bardziej, że na wspomnianym posiedzeniu było obecnych trzydziestu amerykańskich kongresmanów.
Nastąpiła kompletna cisza. Gdzieś z głębi wyrobiska dochodził odgłos spadających kropel wody. Ezen oparł się ciężko na krześle. Przez dłuższy czas nie mógł oderwać zdumionych oczu od Vishera. Po chwili jednak przeniósł swój wzrok na zimną twarz Katta. W jednej chwili zrozumiał wszystko. Uśmiechnął się gorzko kątem ust.
Odczuwam panowie, że dłuższy czas spędzony w tym grobowcu może bardzo źle wpłynąć na moje zdrowie. Będę zmuszony opuścić to miłe towarzystwo wcześniej niż myślałem. Żegnam panów.
To powiedziawszy wstał od stołu. W tej samej chwili zerwał się też Zendborow, z zamiarem odprowadzenia Ezena do windy. Katt wyciągnął w jego kierunku otwartą dłoń, zatrzymując profesora w miejscu.
Zaraz, zaraz... Aleksandrze, zwrócił się łagodnie do Ezena nie możesz nas przecież opuścić w takiej chwili. To ty jesteś tutaj najważniejszą osobą. Wszak zgodzisz się, że ostatecznie to my dwaj decydujemy w tej sprawie. Tylko my obaj dzierżymy w rękach największą władzę na Ziemi. Aleksandrze, bracie, podajmy sobie ręce. Połączmy swoje siły w budowaniu nowego świata. Panowie, tu zwrócił się z zapałem do siedzących chcecie oddać władzę w moje ręce, to wspaniale... Katt energicznie wstał z krzesła i począł obchodzić stół dookoła. Przyznaję, udało mi się pozyskać zaufanie narodów Azji, Afryki i Europy. Lecz spójrzcie na Amerykę. Czy naprawdę wątpicie w wierność narodu amerykańskiego? Czy uważacie, że ten naród wyrzeknie się swego ukochanego wodza? Dajmy ludziom to, czego chcą. Oto władza Aleksandra nad Ameryką jest utwierdzona. Wykorzystajmy to! Jeśli oddacie władzę w moje ręce, potraktuję to jako swój obowiązek, aby podzielić ją z Aleksandrem. Razem, panowie, tylko razem dokonamy wspaniałych rzeczy! Obierzmy stolicę świata; tam niech panuje rząd. Cesarzy niech będzie dwóch. Taka jest moja propozycja!
Panie Zendborow! zawołał Ezen zniecierpliwiony proszę mnie stąd wyprowadzić.
Nie chcąc słuchać dłużej żałosnych wywodów zapatrzonego w siebie Katta, Ezen skierował się szybkim krokiem w kierunku wyjścia; profesor, poprawiając nerwowo okulary, pobiegł za nim.

*

Dymitr spojrzał na zegarek: za pół godziny będzie północ. Jeszcze jakieś 15 km i wjedzie wreszcie na plac przed swoim domem. Mimo późnej godziny był pewien, że Sofia oczekuje na niego z niecierpliwością. Kiedy przed sześcioma miesiącami opuszczał żonę nie przypuszczał, że przyjdzie mu rozstać się z nią na tak na długo. Było to sześć miesięcy twardej, nieustającej służby. Zakrojona na szeroką skalę reorganizacja armii, interwencje w Afryce i południowej Azji. Pracy mu nie brakował. Jednak najwięcej zdrowia kosztowały go dwa ostatnie tygodnie. Kilkudniowy pobyt na pustyni arabskiej, w Centrum Naukowym C6, mocno nadszarpnął jego nerwy. Mógł teraz w całej pełni docenić dobrodziejstwo pobytu w takim zacisznym miejscu Europy, jakim jest pojezierze na południu Finlandii. Kiedy opuszczał lotnisko w Helsinkach, czekał na niego samochód podstawiony przez jednego z żołnierzy tutejszej jednostki. Moszczew odprawił go szybko, wrzucając walizki do bagażnika. Pragnął zostać sam. Maksymalne napięcie umysłu, będące podstawą jego działania w ciągu miesięcy służby, towarzyszyło mu jeszcze przez kilkadziesiąt kilometrów, które pokonał nie zwracając uwagi na okolice. Dopiero kiedy minął Lahti, kojące piękno jezior i otaczających je lasów, powoli poczęło łagodzić wewnętrzny stres. Dodatkowym środkiem leczniczym była myśl o rychłym spotkaniu się z rodziną. Jakże był wdzięczny teraz Sofii, że wolała zamieszkać w Kuhmoinen. Za nic w świecie nie chciała pozostać w oficerskim osiedlu, niedaleko Bagdadu. Wolała chłodną, lecz spokojną Finlandię, gdzie wśród serdecznych przyjaciół mogła skupić się na swej pracy malarskiej. W czasach swej młodości znosiła jeszcze jakoś hałaśliwy zgiełk Bliskiego Wschodu. Od czasu zamążpójścia nieustannie mieszkała w sąsiedztwie żołnierzy. Ich dzieci wychowywały się w cieniu koszar wojskowych. Nic dziwnego, że każdy z trzech synów poszedł w ślady ojca i został zawodowym żołnierzem. Jednak na weselu najmłodszego z nich, Eliasa, oznajmiła mężowi, że pragnie na stałe przenieść się do Finlandii. Wtedy Moszczew nie mógł zrozumieć jej decyzji. Dzisiaj pokochał te rodzinne zjazdy nad jeziorem Paijanne i w głębi serca nie przestawał obsypywać swej żony pochlebstwami za jej zdecydowany krok sprzed pięciu laty. Zachowująca jeszcze swoje dziewicze piękno Finlandia jest chyba jednym z tych niewielu miejsc na świecie, gdzie można na chwilę zapomnieć o tej jego, pogrążonej w szaleństwie, ponurej stronie. Było lato. Właśnie rozpoczynał się czas białych nocy, kiedy to zmierzch spotyka się ze świtem. Jeziora pełne ryb, czekająca łódka, drewniana chatka nad wodą, gdzie, a jakże, umieścił na życzenie fińskich przyjaciół saunę; długie godziny spędzone w towarzystwie żony; odwiedziny synów, którzy już zapowiedzieli swe przybycie z żonami i dziećmi; wszystko to napawało słodkim oczekiwaniem na zasłużony odpoczynek.
Tak, będzie mógł na kilka dni zapomnieć o wstrząsających wydarzeniach jakich był świadkiem w Afryce. Nie miał najmniejszej ochoty wszystkiego w tej chwili analizować; przyjdzie na to czas; może kiedy usiądzie w łódce, ze swoją ulubioną wędką.
Tymczasem, na tle szarzejącego nieba pojawiło się niewielkie, pokryte gęstym lasem, wzniesienie. Ono to zawsze oznajmiało Dymitrowi, że za chwilę spotka się z tą, bez której nie mógłby normalnie żyć.

*

Miłe trzaskanie palących się drew dobiegające z kominka, blask ognia, siedząca naprzeciwko Sofia, wszystko byłoby w najlepszym porządku, gdyby nie ten niepokojący obraz, oparty o ścianę. Niemy, martwy, lecz przyprawiający o drżenie. Dobrze dobrane kolory, pewne pociągnięcia pędzla, genialnie uchwycone grymasy twarzy, ekspresja i emocja utworzona z mieszaniny barw i uczuć artysty, umieszczona na płótnie. Obraz, nadesłany pocztą z Ameryki, przedstawiał dwie skupione postacie szachistów. Jedna z nich, siedząca z prawej strony, grająca białymi figurami, wspierała się prawą ręką o blat stołu. Dłoń zakrywała chmurne czoło, pod którym twarz zastygła w głębokim smutku. Był to długowłosy młodzieniec, odziany w prostą, szaro-zieloną, wypłowiałą tunikę. Marszcząc brwi utkwił wzrok w szachownicy, na której górą był przeciwnik grający czarnymi figurami. Gracz z lewej, ukryty jakby w cieniu, ubrany w ciemne szaty, prawą ręką zasłaniał usta, podczas gdy jego lewica zdejmowała z szachownicy kolejną białą figurę. Tajemnicza ta postać, o szarej twarzy patrzyła na siedzącego w zamyśleniu młodzieńca wzrokiem, który trudno jednoznacznie zinterpretować. W oczach kryło się jednocześnie niepojęte, inteligentne zło, pewność triumfu, a także coś co można by nazwać zdziwieniem. Być może jest to zdziwienie niezwyciężonego mistrza szachów, któremu ktoś ośmielił się rzucić wyzwanie? Cała ta scena odbywała się w szarej komnacie pełnej cieni, w których ukrywały się demony, przybyłe tu za swoim mistrzem. Lecz była tam jeszcze jedna postać. Zajmował centralne miejsce. Pomiędzy graczami, nad szachowymi figurami stał anioł. Także i jego oczy zwrócone były na młodzieńca zmagającego się z przeciwnikiem, którego siły nie docenił. Oczy anioła wyrażały smutek, lecz on sam stał w oczekiwaniu, nie podejmując żadnego działania. Wyraz twarzy anioła mówił, aż nazbyt wyraźnie, że młodzieniec zostanie zmiażdżony przez przeciwnika. Lecz chyba nie do końca to było najistotniejsze w tym, co wyrażała twarz anioła. Problem młodzieńca tkwił w całej tej sytuacji. Znalazł się w miejscu własnej zguby. Przegrał w momencie, gdy zasiadł do tej partii szachów. Pomimo beznadziejnego położenia młodzieńca, obecność anioła przynosiła pewną nadzieję. Nie... nie była to nadzieja na zaszachowanie mistrza ciemności. Anioł zapewniał ratunek przed ostateczną zagładą. Można było odczytać z twarzy anioła bolesne oczekiwanie... na co? Tak... powoli stawało się jasne, że największą tragedią młodzieńca była jego nieugięta, sprzeciwiająca się wszystkiemu pycha. Wierzył we własne siły, w geniusz własnego umysłu. Anioł czekał na ostateczne złamanie jego hardego, dumnego serca. To była jedyna droga. Biedny ów człowiek miał nadzieję, że za pomocą swego sprytu, mądrości zdoła obrać inną, własną drogą. Byłby to powód do wielkiej satysfakcji, okryłby się wspaniałą chwałą. Sława, pieniądze, zaszczyty, i to wszystko zawdzięczałby sobie... tylko sobie. Niestety... tu kończyło się opowiadania o losach anonimowego młodzieńca z obrazu. Nie wiadomo jak potoczył się jego los. Czy ugiął się i poprosił o pomoc? Czy też został całkowicie pochłonięty przez mocarnego przeciwnika?
Gdy Dymitr łamał sobie głowę nad rozwiązaniem dręczącej zagadki obrazu, Sofia podała mu list:
Przyszedł w paczce, razem z obrazem... nie ma nazwiska, ani adresu nadawcy, ale... chyba domyślam się kto...
Ja też odparł Dymitr.
Patrzył przez chwilę na szarą, zaklejoną kopertę. Któż inny mógłby nadesłać namalowany przez siebie obraz z Ameryki. Charakterystyczne pociągnięcia pędzla zdradzały autora. Wprawne oko Sofii bez trudu rozpoznało rękę Galliota. Dymitr otworzył list:
Drogi Dymitrze. Piszę ten list z głębokim przekonaniem, że jesteś jedynym człowiekiem w Europie, który zdobędzie się na to, aby mnie wysłuchać i sprawiedliwie osądzić to co się wydarzyło przed siedmiu laty. Wiem, że Jesteś porządnym oficerem i zawsze bez zastrzeżeń przyjmowałeś oficjalne komunikaty ogłaszane przez władzę. Dlatego domyślam się, że tak jak wszyscy, Jesteś przekonany o tym, że dopuściłem się zdrady stanu. Nie będę próbował się przed tobą usprawiedliwić. Chciałbym jedynie Cię prosić, abyś cierpliwie przeczytał ten list do samego końca. Oto co naprawdę wydarzyło siedem lat temu.
Będąc zaangażowany bez reszty w swoją służbę, podczas owego pamiętnego konfliktu światowego, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że już od dawna trwały rozmowy pomiędzy władzami Wschodu i Zachodu, dotyczące podziału świata. W owej krytycznej chwili, będąc zupełnie opętany ideą budowania wszechwładnego imperium, mającego położyć kres dominacji Zachodu, stałem się marionetką w rękach dwóch graczy, siedzących przy jednym stole, ustalających przebieg wojen. Wojen mających doprowadzić do z góry podjętych przez nich decyzji. Tak, tak! Wojny, mój przyjacielu, to zasłona dymna, mająca usprawiedliwić posunięcia politycznych graczy. Lecz każdy z nich, chociaż siedzą przy jednym stole, ma własne, osobiste cele. Jak już napisałem, stałem się wtedy marionetką w rękach Katta i Ezena, gdyż tacy wytrawni politycy jak oni wiedzą doskonale, że najlepszym narzędziem dla realizacji ich planów są ekstremiści. Zawsze szanowałem takich ludzi jak ty, Dymitrze. Sądziłem, że to właśnie na takich obywatelach urośnie nowa cywilizacja, nowy Pax Romana. Lecz to nie zdyscyplinowani, jasno myślący wojskowi rządzą tym światem, lecz politycy, dyplomaci przy pobłażliwej aprobacie międzynarodowej finansjery. A to oznacza, że nic nie jest jednoznaczne i proste.

Siedem lat temu, w lipcu, jak zapewne pamiętasz drogi Dymitrze, rozpoczęła się długo planowana przez Katta „Wojna ostateczna”, jak ją sam nazywał, która miała zniweczyć dominację Zachodu. Tak przynajmniej głosiła oficjalna propaganda. Nie było chyba w całej Unii Azjatyckiej człowieka, tak jak ja oddanego ideologii kattowskiej. Całym sercem chłonąłem iluzoryczne wizje i wspierałam, jako zwierzchnik armii, działania rządu azjatyckiego. Nie zorientowałem się niestety, może z powodu swego zaślepienia, że moja gorliwość stwarzała zagrożenie dla projektów rządowych, jak również krzyżowała osobiste plany samego Katta. Moja pozycja była mocna. Aby mnie wyeliminować, posunięto się do prymitywnego podstępu, w stylu dawnych komunistów. Nie mogłem wiedzieć, ba, nie byłem przecież w stanie nawet dopuścić do siebie tak nieprawdopodobnej myśli, że już od dawna trwały pertraktacje pomiędzy władzami Wschodu i Zachodu. Jednakże cała armia podlegała moim rozkazom, a dzięki autorytetowi jakim się cieszyłem miałem niebagatelny wpływ na kształtowanie się opinii nie tylko wśród żołnierzy. Stawałem się niewygodny. Poprzez szantaż zmuszono mnie do popełnienia zdrady i wydano wyrok śmierci. Byłem już wtedy w Ameryce. To co nastąpiło potem trudno jest mi wyjaśnić. Pewne wpływowe osobistości zasiadające w Kongresie amerykańskim mocno zaangażowały się w moją sprawę. Zostałem oczyszczony z zarzutów i otoczony ścisłą ochroną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz